piątek, 19 grudnia 2014

Przysługa - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- Co za czasy, drogi panie Janie. Doczekaliśmy się.
- Co racja, to racja, panie redaktor. Babiniec dokoła, gdzie nie spojrzeć. Nawet premierzycę nam podstawili.
- Ależ akurat to ja popieram. Zawsze przyjemniej na ekran spojrzeć. Nie o to jednak mi chodzi.
- Pan redaktor zawsze musi jakoś tak pod włos i zawile?
- Nie ma w tym nic zawiłego. Pamiętasz pan mojego teścia?
- A jakże! Brat – łata, kibic warszawskiej Legii, piwosz…A te jego dowcipy …ha….ha…damskie właśnie…
- Właśnie. Ten sam. Dusza człowiek.
- I co mu się stało?
- Dokładnie. Stało się. Po śmierci teściowej córki oddały go do domu opieki.
- Zachorował biedny?
- Skądże. Zdrowy był jak rydz. Co rano przed spacerem po lesie kielicha wypijał…na czczo. Od lat tak robił. Po prostu nie jest już tak sprawny, nogi mu odmawiają posłuszeństwa. Porusza się o lasce. Każdego z nas może to spotkać.
- Wódzia…ona człowieka trzyma, panie redaktor. Mój dziadek, świętej pamięci, zawsze w takich okolicznościach mawiał: ”wódka pita w miarę, nie szkodzi nawet w największych ilościach”. Do setki dociągnął, mimo że żonaty…trzy razy.
- Widzi pan, a tu człowieka do zakładu oddali, bo obie panie pracują i nie mają czasu w domu nim się opiekować. Takie są teraz dzieci…Nie chciałbym, aby mnie to spotkało.
- Na pewno. Ale może mu tam jest dobrze, panie redaktor?
- Ha…ha…Mówi pan…Ciaśniutki dwuosobowy pokoik, jedna pielęgniarka na dziesięciu pacjentów, letni prysznic dwa razy w tygodniu, bo kierownictwo zakładu oszczędza na kosztach, mizerne trzy wystudzone posiłki dziennie, dodatkowych napojów się nie doprosisz, bo – według dyrektora – „pacjenci moczą się w pościel, jak za dużo piją, a pranie kosztuje”, do tego jedyny telewizor w świetlicy wyłączają o 20 –tej i zapędzają podopiecznych do łóżek, bo też na prądzie oszczędzają.
- Co za życie!
- Pan to nazywa życiem? Koszmar. I ukochane córeczki tatusia pytają, czy bym się nie dołożył do kosztów utrzymania ojczulka w zakładzie, bo „podrożało”. Wiesz pan, jaka jest przeciętna długość pobytu takiego pacjenta w zakładzie?
- Niech zgadnę. Pięć lat, dziesięć?
- Pół roku, panie Janie…rok najdalej…i do piachu. Rozpacz.
- Taaak. Tak, tak. Sytuacja…ona jest określona, jak mawia pan redaktor. Tu trzeba ruszyć głową.
- Ruszałem już. I małżonka moja też. Pięć setek miesięcznie możemy się dołożyć… nie więcej, bo i córeczka zaczyna studia w Krakowie, to i swoje dodatkowe wydatki będziemy mieli…
- Pan to wszystko, jak zawsze, na własną klatę bierzesz, panie redaktor. Nie podołasz pan. Tu trzeba inaczej.
- Jakże to?
- Nie wiem jeszcze. Zadzwoń do mnie pan za tydzień.
Po tygodniu w mieszkaniu redaktora zadzwonił telefon.
- Pan redaktor?
- Osobiście.
- To słuchaj pan. Co pan na to powiesz – teściu ma zapewniony gorący prysznic każdego dnia, monitoring 24 godziny na dobę, trzy pełnowartościowe posiłki dziennie, towarzystwo do gry w karty, dobrze zaopatrzoną bibliotekę, komputer, siłownię, lekarza na zawołanie i darmowe lekarstwa.
- Ależ to bomba, drogi panie Janie! Raj emeryta, po prostu! Jakże panu się odwdzięczymy?
- Drobiazg, panie redaktor. Piwko pan przy okazji postawi.
- Stokrotnie, tysiąckrotnie dzięki, drogi panie Janie! Jest pan naszym dobroczyńcą. Jesteśmy dozgonnie wdzięczni.
-Nie ma o czym gadać panie redaktor. Ma się trochę znajomości…tu i tam… A propos, widzenia we wtorki i czwartki, paczki żywnościowe raz w miesiącu.
- Po co paczki? Nie rozumiem.
- Regulamin więzienny przewiduje.

środa, 17 grudnia 2014

ARBITER- demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- No i niech pan redaktor rozstrzygnie nasz spór…
- Jakiż to, panowie?
- Ja, panie redaktor, jako człowiek niekształcony, mówię, że ta cała pana „flacja” to jest jakaś choroba zakaźna i da się to cholerstwo zwalczyć środkiem owadobójczym, albo antybiotykiem…
- No wie pan, drogi panie Janie…
- A Ziutek trafił wczoraj na pana pogadankę i przez niedomknięte drzwi z korytarza coś innego usłyszał i od rzeczy gada…Pan mu sam powie, panie redaktor.
- Hm…Po pierwsze, panie Józefie, niezmiernie mi jest miło, że pofatygował się pan na mój odczyt, mimo że niełatwy w odbiorze dla nieprzygotowanego słuchacza….
- Nie ma co mu tak umaślać, panie redaktor. On stare buty zimowe do zelowania w tamtym tygodniu oddał i wczoraj miał z reperacji odebrać…A na drzwiach obok świetlicy, gdzie jest warsztat, szewc napisał „zara wracam”, no to Ziutek sterczał na korytarzu jak ten…wie pan kto…to i niechcący pana redaktora podsłuchał.
- Mimo wszystko, miło mi, że ten trudny temat pana Józefa zainteresował. Nie każdy z tak złożonym zagadnieniem potrafi się zmierzyć. Ciekaw jestem, co najbardziej pana zaintrygowało?
- Jak pan redaktor, zaczął przykłady dawać…
- O tak?
-Tak…I na początku koleżka wszystko kapował…zanim pan redaktor tych importowanych słów tyle zebranym nie nawtykał. Głowa go rozbolała.
- Hm…A jakież to przykłady go tak zafascynowały?
- Kiedy redaktor powiedział, że tak bardzo przystępnie wytłumaczy.
- Istotnie, albowiem zamierzałem na prostych pojęciach wytłumaczyć złożony mechanizm działania zjawiska, które absorbuje uwagę szerokich rzesz konsumenckich oraz wybitnych fachowców od zagadnień makroekonomicznych w skali dotąd niespotykanej, co samo w sobie stanowi…
- I postraszył pan, że piwko królewskie skoczy z 2,90 złocisza na 3,70 za butelczynę.
- Tytułem przykładu właśnie. Wyłącznie
- Potem wyzwał pan sklepowych od tej „flacji”, że niby tak podnoszą cenę…
- Hm…Jeśli pan pozwoli, drogi panie Janie…Musimy sobie najpierw pewne zjawiska uporządkować. Owszem, wymieniłem objawy niekontrolowanego wzrostu cen, to znaczy spadku wartości pieniądza, czyli zjawiska inflacji właśnie…
- Rany! Pan mi mówisz, że ta oto moja dwudziestka może być jutro mniej warta?
- Jutro nie, ale po jakimś czasie nabędzie pan za nią nie prawie siedem butelek piwa, lecz tylko pięć…I to jest ta inflacja.
- O zaraza! Mówiłem, że to trzeba środkiem owadobójczym.
- Kogo, drogi panie Janie?
- Jak to kogo? Tę flację właśnie.
- Hm…Widzi pan, zjawisko nie zawsze przybiera otwarte formy i nie zawsze jest uchwytne… adresowane osobowo, że tak powiem. Pamiętasz pan bochenek chleba z piekarni osiedlowej w tamtym roku?
- A jakże! Okrąglutki, pachnący, po cztery złociszki. Dalej pieką. Taki sam dobry.
- Owszem. A ile wtedy ważył?
- Przepisowo. Kilogram.
- Widzi pan. A teraz tylko 900 gramów. A cena poprzednia. I to jest inflacja. Za swoje 4 złote nabywa pan mniej towaru. I pan Józef też
-To powiadasz pan, panie redaktor, że jak Maciek w zakąszarni poda mi schabowego, co waży 170 gram, a nie przepisane 200, to robi te…flacje?
- Dokładnie, drogi panie Janie. Nawet jeżeli czyni to nieświadomie.
- Znam go dawno, panie redaktor. Specjalnie to robi.
- To znaczy, że pana przyjaciel jest inflacjogenny.
- No…nie jest w porządku. A jego żona, co do pełnego kufla nie dolewa, to ona też napędza tę in…flację?
- Jak najbardziej.
- Czyli tu raczej gruby kij potrzebny, panie redaktor, a nie antybiotyk?
- Pan lepiej zna swoich znajomych, drogi panie Janie!
- Teraz ja im to uczenie wytłumaczę, panie redaktor. Zapamiętają.
- Mam nadzieję, panie Janie. Pan im powie. Też tam się czasem stołuję.

czwartek, 11 grudnia 2014

"Kobiety Afryki- Obyczaje, tradycje, obrzędy, rytuały" - Jadwiga Wojtczak - Jarosz

Pani Jadzia, autorka tej książki jest osobą o wielkim sercu. Rozmowy z nią to nie tylko szablonowe przekazywanie instrukcji, czy dopinanie szczegółów. To w ogromnej części wspaniałe rozmowy, w których mądrość i szeroka wiedza na temat trudów życia kobiet w Afryce odbiły się najprawdopodobniej na całym życiu Pisarki. Z tonu głosu biło ciepło i cierpliwość, a atmosfera stawała się niemal rodzinna. Czułam się, jakbym siedziała z ukochaną babunią na sofie i wsłuchiwała się w opowieści o odległych krainach. Jednak ani te krainy, ani życie tamtejszych kobiet nie są tak sielankowe jak to widać w tv. To często ból, cierpienie, poniżenie, na które te kobiety zdane są z racji urodzenia się dziewczynką. "Obyczaje, tradycje, obrzędy, rytuały" ...na ile te młode, przedwcześnie wyeksploatowane kobiety pozwalają, "bo tak jest od pokoleń", a na ile, bo tak jest wygodnie mężczyznom.
Pani Jadziu, dziękuję że mogłam uczestniczyć w wydaniu tej książki i czekam na część drugą
Renata

środa, 26 listopada 2014

Umiar - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- To trzeba, panie redaktor, tak po cichu…by nikt nie wiedział…
- Dyskretnie, mówisz pan?
- Niech i tak będzie, byleby ludziska nie gadali
- No dobrze, ale o co właściwie chodzi?
- Ale pan reaktor ani pary z gębuli, ani mru mru?
- Nikomu ani półsłówka.
- To panu powiem, ale cicho…sza
-Absolutnie.
- I wracam ja , wyobraź pan sobie, panie redaktor, w piątek w nocy…
- Pamiętam, duchota taka była, że nie wytrzymać….ponad 30 stopni…wieczorem…Okna musieliśmy z małżonką w mieszkaniu pootwierać i przeciągiem się chłodzić.
- A jakże! I wracam ja, panie redaktor, nie powiem, w stanie nieco…tego, ale nie za bardzo…
-Umiarkowanym?
- Do niższych stanów średnich bym się kwalifikował, nie wyżej…
- I co na to szanowna pani Eugenia?
- Właśnie …i tu jest cała problema, panie redaktor…
- Od razu do pana z wałkiem?
- Ha…ha…Z własnego doświadczenia pan redaktor gada?
- Skądże. Nie zjawiam się w takich stanach…niestety. Od dawna.
- To panu współczuję, panie redaktor. Powiem panu, bo pana lubię, że taktykę strategiczną mam opracowaną
- Jaką że to?
- Od razu myk do kuchni, łóżeczko rozkładane zza szafki wyciągam i …lulu.
- A czy szanowna małżonka pana Jana aby nie…
- Drzwi zamykam! A jakże. Musowo. W celu – jak mawia pan redaktor- zabezpieczenia pokoju domowego…i osiedlowego.
- Ha! Chytrze pan to obmyślił. No, dobrze, ale co rano?
- I tu właśnie, panie redaktor, jest to sedno całej sprawy. Milczysz pan, jak ten wieloryb?
- Aż tak wielki nie jestem!
- No dobrze…jak karp wielkanocny.
- Dlaczego akurat karp?
- A słyszał pan, żeby mówił?
- No nie. Nigdy.
- Dlatego. Milczysz pan?
- Milczę.
- To pan słuchaj.
- Słucham.
- Gieniuchnę mi ukradli!!!
- Ukradli?! Małżonkę!
- Nie wrzeszcz pan. Ludziska usłyszą.
- Ukradli? Panią Eugenię!? Niemożliwe.
- Sam pan osądź. Zerwałem się raniutko…przed mleczarzem. Pogoniłem na ogródki działkowe, bo blisko…
- Na ogródki?
- Zerwałem siedem wysokich irysów z Maciejowej grządki…Nikt nie zauważył.
- Rycerski pan jest, panie Janie. Ja też, jak coś przeskrobię, kupuję swojej bukiet czerwonych róż w kwiaciarni na rogu
- Właśnie i zasuwam tak galanteryjnie z tym wiechciem do sypialni małżeńskiej…
- Jak romantycznie.
- Uchylam cichutko drzwi…
- Co za scena! Jak w tym włoskim serialu telewizyjnym , gdzie ona go kocha, a on w innej się durzy,
wydrowatej takiej. Też się nad ranem zakradł do jej sypialni…
- I co widzę? Nie zgadniesz pan, panie redaktor…
- O rany! Panią Eugenię…in flagranti!!! Nie uwierzę. Nigdy.
- Puste łóżko, panie redaktor!!! Ot co.
- Puste? To gdzie szanowna małżonka? Porwali? Kto?
- I właśnie w tej materii do pan redaktora przyszłem, by on jako bardziej wygadany, na policję zadzwonił…
- Chcę pan zgłosić zaginięcie szanownej pani Eugenii?
- Coś koło tego, panie redaktor.
-Boże! Co za pech. Już dzwonię.
- Wal pan, panie redaktor.
- Chwileczkę…Mówił pan o piątku, a dziś mamy…poniedziałek. Dlaczego pan tak długo zwlekał, panie Janie?
- Nie wierzyłem własnemu szczęściu, panie redaktor. Chyba się te porywacze nie rozmyślili i jej nie zwrócą, co?
- Już dzwonię, drogi panie Janie! Co za historia.
- Wystukaj pan tego numera w końcu.
- Już! O! Mam jakąś wiadomość na telefonie. Posłuchajmy.
- „Kochany! Gienia musiała nagle wyjechać do córki, bo ją do szpitala porodowego zawieźli, a Jana telefon był poza zasięgiem. Na pewno się biedak strasznie zamartwia. Zadzwoń do swego kumpla i uspokój go. Całuję”.
- Widzi pan. Wszystko szczęśliwie się wyjaśniło. Znów zostanie pan dziadkiem. Który to już raz?
- Czwarty.
- No to wspaniała okazja do kielicha! Dwie właściwie.
- Mów pan o jednej, panie redaktor. Trochę umiaru nie zaszkodzi. Za wnuczka, panie redaktor.
- Za wnuczka.

środa, 19 listopada 2014

Zmiana - demokracja tradycyjnie do poduszki, a wg kogo to już nie muszę chyba podpowiadać :))


- Ja czegoś tu, panie redaktor, znów nie rozumiem.
- Życie, drogi panie Janie, ono skomplikowane jest i mnogie w swoich przejawach… A o co właściwie panu chodzi?
- Pan rozsądzi sam, jako człowiek uczony tu i tam, panie redaktor.
- Jestem gotów.
- Cała, panie redaktor, zapłakana moja Gieniuchna wróciła w ubiegły piątek z pana odczytu w naszej klubowej świetlicy.
- Dlaczego? Chyba cebuli tam nie obierała?
- Żartowniś z pana redaktora. Wzruszyła się kobieta bardzo.
- Naprawdę? Czymże to?
- Bo tak przekonywająco redaktor opowiadał, jakimi to naszymi najlepszymi przyjaciółmi są Eskimosi, jak nam dobrze życzą, jaką mają wysoką kulturę, jaką przodującą sztukę, jak nieustannie kochają pokój światowy i jak całą ludzkość gotowi są do serca przytulić…
- Tak jest. I krótki filmik wyświetliłem dla ilustracji…z gwiazdami ich baletu, filmu…literatury.
- I dlatego Gienia rozryczała się jak ten bober w momencie, kiedy pan redaktor powiedział, że należy sobie nawzajem przebaczać i kiedy ci mordę pyskową obiją, trzeba drugi policzek nadstawiać. Jakoś tak.
- Przepraszam panie Janie, muszę zdecydowanie zaprotestować…Powołałem się, owszem na wspólne nam wartości chrześcijańskie i zacytowałem przykazanie o unikaniu zemsty, czyli o potrzebie nadstawiania drugiego policzka…Policzka jako części twarzy ludzkiej… a nie jak pan był uprzejmy to mało elegancko określić…pyska, przepraszam.
- Właśnie. I spłakana i tak wzruszona pana redaktora opowieścią Gieniucha po powrocie do domu już wszystko wybaczyła tym Eskimosom…I ten ukradziony rower, i skradziony zegarek i uprowadzoną krowę, i świniaka, i cielaka i kury i dwie pierzyny z małżeńskiego łóżka…
- Dobrą ma małżonka pamięć.
- I prawie mnie, wie pan, namówiła…żebym o gospodarstwie za rzeką zapomniał i bardzo długodystansowym spacerze po niezwykle świeżym powietrzu przy wyjątkowo niskokalorycznej, zdrowej diecie…
- Prawie?
- Bo zasnąłem, panie redaktor. Gieniuchnę, kiedy chciałem zmienić temat na konkretny, naraz głowa rozbolała.
- Patrz pan. To zupełnie jak moją. Czy one się aby nie zmawiają?
- Nie o to mi chodzi, panie redaktor.
- A o co?
- Bo dziś rano mnie połowica moja szturchańca dała w bok.
- Moja też czasem ma poranne zachcianki…
- Teraz pan redaktor, widzę, nie chwyta morału…
- Czego niby?
- Kobieta moja domowa wczoraj wróciła z pana redaktora odczyta, kiedy ja już zasnąłem…Litościwie nie chciała mnie zbudzić, bo prawidłowo wywnioskowała po dwóch pustych butelkach Okocimia, że do czynności międzymałżeńskich się nie nadaję…
- Ha…ha…Hi…hi…he…he…
- Tak pan uważasz? To po cholerę pan redaktor jej i innym naiwniakom w głowinach tak pozawracał?
- Mówi pan Jan o tematyce mojej ostatniej pogadanki?
- O niej właśnie, panie redaktor. Gieniuchna szturchnęła mnie…Oczy jak spodki:” Redachtor musi ma nową babe. Odmieniło mu się całkiem. Spójrz no” – powiada.
- Ha…ha…ha…Skąd to szanownej pana małżonce, którą proszę uprzejmie pozdrowić, do głowy przyszło?
- Popatrz no, stary – powiada Gieniucha jeszcze raz – i podtyka mi pod nos kawał papieru.
- Tak? I co tam? Wezwanie od komornika? Nakaz alimentacyjny?
- Ulotka z osiedlowego klubu, panie redaktor! Odczyt pana redaktora pod tytułem „Śmiertelne zagrożenie eskimoskie i jak mu się przeciwstawić”. Sam pan zobacz. Czy to błąd czy fata mrugana?
- Hm…Tego…Sytuacja geostrategiczna, drogi panie Janie, ona jest… złożona…dynamiczna w swoim rozwoju… i płynna.
- Jak Okocim?
- Właśnie.
- Pan poczeka, panie redaktor. Pan mi tymi swoimi uczonościami głowy nie mąć. Wczoraj jeszcze Eskimosi to byli najlepsi przyjaciele i piwko z nimi mogliśmy pociągać, a dziś to już najgorszy, zawzięty wróg, którego należy zwalczać. Wszelkimi sposobami, metodami i możliwościami… Dobrze mówię?
- Tttak.
-To co się nagle zmieniło, panie redaktor? Nie nadążam. Głupi jestem. I Gieniuchna. I Kazek. I Józek od szewca. I jego czeladnik. I Mańka od krawcowej.
- Słuchał pan ostatniej prognozy pogody?
- Po co? Jak starego Maciaszczyka kolana bolą, to idzie na deszcz. Niezawodne.
- Kierunek wiatru się zmienił, panie Janie. Ot co. I jest to trend długotrwały.
- I o to ten cały giewałt?
- Owszem.
-Patrz pan redaktor, nie myślałem, że ta podkasana panienka od pogody w telewizorze tyle może. A takie niby chuchro.

Autor- Aleksander Janowski

wtorek, 18 listopada 2014

"Rachmistrz", czyli prześwietna demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego.


-Puk….puk…
- Kto tam?
- To ja, panie redaktor.
- Już otwieram, drogi panie Janie. Witam serdecznie.
- Ja też pana redaktora. Sam pan jest?
- Tak, bo małżonka uczestniczy w imprezie integracyjnej w jej szkole, za pieniądze z Unii. Zamieniają się z nauczycielami płci męskiej na ubrania i hm…tego…integrują zbiorowo.
- I pan redaktor na to własnej żonie pozwala!
- Ależ, panie Janie, tam wszystko się odbywa przy zapalonym świetle. Chodzi o przysposobienie kadry nauczycielskiej do nauczania tego…jak mu tam… gender. Słyszał pan zapewne.
- Ha…ha…A jakże. Sławek od Stasiaków kiedyś dyrektorkę podejrzał. Żałuje, że patrzył.
- Trzeba było jaką młodszą podpatrywać. He…he…Ale co pana do mnie sprowadza o takiej porze?
- Sprawa, ona jest, panie redaktor, pilna. Jaki pan masz wymiar kończyny dolnej?
- Czego?
- Ojej, no buta przecież!
- Aaaa, czterdzieści jeden, a bo co?
- I tu pan redaktor nie dociąga do normy. O trzy rozmiary większy potrzebuję.
- Ale po co panu moje buty?
- Nie o buty chodzi, panie redaktor. Widzisz pan, coś mnie tknęło…i jak zdjąłem obuwie, to zobaczyłem na wielkim palcu lewej nogi ogromną dziurę. Wstyd będzie
- No to załóż pan nowe skarpety… i po kłopocie. Ile razy tak robiłem.
- Widzi pan redaktor…pan jako inteligent ma stan posiadania skarpetkowego niemożliwie rozdęty…
- Nie tak znów bardzo. Chyba ze trzy pary czarnych i tyleż brązowych… różnych odcieni.
- Widzisz pan. Superata wychodzi. A u mnie z prania poprzednia jeszcze nie wróciła…
- To kup pan sobie nową.
- Kiedy o tej godzinie pozamykane są te sklepy. A może jakoś pana redaktora jedną czarną naciągnę? Lewą?
- Zaraz przyniosę. Siadaj pan, nie stój. O, tu mam. Przymierz pan.
- Strasznie się naciągnęły, ale chyba tę godzinę wytrzymają, jak pan redaktor sądzi?
- Gwarantuję. Tylko dlaczego godzinę?
- No bo zaraz potem na pewno każą nam je zdjąć.
- Kto niby każe?
- Komisja.
- Jaka znów komisja nakazuje zdejmowanie skarpet?
- Skru…tego…liczeniowa.
- Skrutacyjna? Obliczeniowa niby?
- Tak jest. To ja już lecę, bo będę zapóźniony, a nie chcę ostatni…
- Gdzie pan lecisz?
- Do tej komisji.
- Ale przecież już jest po wyborach. Wczoraj się skończyły.
- Ależ gęsty jest pan redaktor. Właśnie. Jest po wyborach i oni liczą głosy.
- To mówże pan po ludzku. Jest pan członkiem obwodowej komisji skrutacyjnej. Wielki to zaszczyt i obowiązek. Gratuluję.
- Poczekaj, panie redaktor. Za liczydło u nich robię. Wylosowano mnie.
- Za rachmistrza, chcesz pan powiedzieć?
- Panie redaktor, jest wolność słowa. Mówię co chce…i powtarzam jasno i wyraźnie „za liczydło”.
- Nadal nie pojmuję, przyznam.
- O jejku, komputry im wszystkie siadły i będą zliczać głosy ręcznie…chwytasz pan w końcu?
- A…. już wiem. Na liczydłach! Jak pół wieku temu.
- Nie, skądże! Liczydeł od dawna nie ma. Nikt ich nie używa nawet na najdalszej wsi.
- O Jezu! To na czym będziecie liczyli?
- Otóż to, panie redaktor. Na palcach. Tymi oto rękoma.
- Niesłychane! No to skarpetki panu po co?
- A jak zabraknie paluchów u rąk, to na czym będziem rachować, panie inteligent redaktorowy?
- O rany! Na nogach!!!
- Dlatego odnóża też umyłem. Oba.

czwartek, 13 listopada 2014

Uczciwość - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- No i sam pan zobacz, drogi panie Janie!. Na każdej stronie gazety – korupcja, kumoterstwo, łapownictwo…
- Robi się pan redaktor niemożliwie nerwowy. Niedługo ręce mu się zaczną trząść jak staremu Kubiakowi. Musi z rana kielonek na czczo obalić, by tą trzęsawkę uspokoić. Co w tym wszystkim złego, że ktoś jest zaradny?
- Ależ panie Janie! Jak pan może podważać…
- Niczego nie podważam. Widzisz pan tamtego gościa?
- Który to?
- Pod oknem, co sałatę z marchewką wcina. Łysawy na ciemieniu.
- I co?
- A to, że jest księgowy. Uczciwy do obrzydliwości. Jak mu chłopaki ze sprywatyzowanej fabryki proponowali sto tysięcy za tak zwaną - jak pan redaktor mówili w radiu - kreatywną księgowość
to się na nich, panie redaktor, przepraszam pana delikatne uszy, wypiął…że tak powiem.
- I słusznie postąpił, moim zdaniem. Na jego miejscu też bym tak…
- Nie wątpię, że pan redaktor też by tak. Dlatego we wstępnym głosowaniu samorządowym zajął przedostatnie miejsce, tuż za byłym komuchem
- Bo moja platforma wyborcza, panie Janie, zakłada, że…
- Cicho! Widzi pan, że rachmistrz płaci?
- No bo zjadł i wypił. Musi.
- Widzisz pan, ile napiwku kładzie kelnerce?
- Stąd nie zobaczę.
- To powiem panu, bo mi się Helcia kiedyś poskarżyła…Pół złotego, panie redaktor. Żebrakowi większą jałmużnę się daje.
- Hm… Istotnie. Za szczodry nie jest.
- A w kościele na tacę ile kładzie? Jak pan sądzisz?
- Bo ja wiem? Piątaka?
- Ha…ha…ha… Złotówkę! I to z czterech stron ją ogląda, zanim rzuci.
- Nie dziwię się, skoro z golutkiej pensyjki żyje.
- Otóż to! I tu pan redaktor trafił w cela. A teraz wykręć pan szyję i spójrz na prawo.
- Panienka nie w moim guście. Chudawa jakaś.
- Na gościa w garniturze pan zerknij. Żółty krawat. Malinowe buty.
- Co mu się trzeci podbródek zza kołnierza wylewa?
- On. Kazek- Oliwa.
- Aż tak wlewa za kołnierz?
- Coś pan! Zostawia to frajerom. Oliwa, bo umie posmarować.
- Aaaa… rozumiem.
- I jak księgowy odmówił, to chłopaki do Kazka jak w dym.
-Załatwił?
- Jeszcze jak. Chłopaki takie wyniki na papierze mieli, że Ciocia Unia sypnęła kredytami…jak ta lala …
- Ale kiedyś przecież …
- I teraz pan popatrz….kładzie banknot na stoliku. Widzisz pan stąd?
- Nie dojrzę.
- To ja panu powiem. Pięćdziesiąt złociszy, panie redaktor. Samego napiwku. Dzień w dzień.
- Co pan!
- A jak. I teraz sam pan powiedz, ilu ludzi przy takim Kazku się wyżywi?
- Bo ja wiem. Kelnerka na pewno.
- Idź pan dalej. Redaktor już chyba z piętnaście roków w bloku mieszkasz?
- Dwanaście będzie na wiosnę.
- A Kazek sobie pałacyk pod lasem postawił, co oznacza, że budowlańcom dobrze dał zarobić, ogrodnikom trzem robotę zapewnił do emerytury, chrześniaka mojego za osobistego szofera najął, Ziutkę od leśniczego za guwernantkę francuską zatrudnił, dwóch kucharzy ze stołecznej włoskiej restauracji zwabił, Mańkę do dwójki dzieci osobno …
- Dobroczyńcę ludzkości pan z niego robisz, panie Janie!
- A jak panią redaktorową z roboty w tej redakcyjce szurnęli, to kto jej posadę nauczycielską załatwił po znajomości, jak pan sądzi?
- Ależ ja go nie znam.
- Ale ja znam.
- Mój ty Boże! Dziękuję bardzo, drogi panie Janie! Jestem panu bardzo, ale to bardzo wdzięczny. Jak ja się panu odwdzięczę?
- Mnie redaktor nie musi. Kumple przecie jesteśmy. Kazkowi – tak.
- Ale w jaki sposób?
- Głosujesz pan w tych wyborach?

- A jakże! To nasz patriotyczny, obywatelski obowiązek.
-No to wiesz pan, na kogo należy zagłosować?
- Wiem. Kraj nasz potrzebuje rządów prawa i sprawiedliwości na każdym szczeblu życia społecznego…
- Mówisz pan? To panu w zaufaniu powiem, że właśnie nowy rok szkolny się zbliża i podobno za dużo mamy nauczycieli…
- Eeee… Tak? I będą zwolnienia?
- Musowo. Budżet gminny nie wydoła.
- Tego…Tak, oczywiście...wiem, drogi panie Janie… Pewnie, że wiem, może pan być spokojny. Zagłosuję właściwie.
- To dobrze. Zawsze miałem redaktora za inteligentnego, mimo że redaktor.

poniedziałek, 10 listopada 2014

"Na granicy słońca i cienia"- mój tomik już na zamówienie w empik.com



http://www.empik.com/na-krawedzi-slonca-i-cienia-grzeskowiak-renata,p1103045073,ksiazka-p

Miło mi poinformować, że mój tomik jest juz do zamówienia w empik.com
Oprócz wierszy znajdzie się też coś dla muzyków, gdyż w tomiku znajduje się zapis kilku moich piosenek- wierszy do których muzykę skomponował sam dyrygent chóru Uniwersytetu Jagiellońskiego- Janusz Wierzgacz!

Serdecznie polecam:)
Renata Grześkowiak, autorka tomiku i tego bloga.

Zapraszam na blog poetycki, wystarczy kliknąć w nagłówku na "Może jutro"

Tomik jest sponsorowany przez Stowarzyszenie InArt-organizatora wszelkich imprez artystycznych oraz głównego organizatora Bluesonaliów w Koninie.

niedziela, 9 listopada 2014

Działka...Demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


Według obliczeń naszego Szanownego Pisarza jest to 30 odcinek demokracji :)
Wierzę na słowo, a kto nie wierzy, niech liczy własnoocznie - wszystkie jak jeden mąż stoją w blogu:)


- Naprawdę tego nie pojmuję, drogi panie Janie.
- To coś wyjątkowego. Jeszcze wczoraj pan redaktor gadali, że rozumie założenia budżetu państwowego na rok przyszły, mimo że niczego bardziej pogmatwanego w życiu nie widział, a teraz przyznaje, że …
- Ależ to zupełnie co innego. Nie chodzi o głupie cyferki. Chodzi o coś znacznie ważniejszego.
- Niech zgadnę. Piwo podrożeje?
- Pana zawsze żarty się trzymają. Chodzi o sprawiedliwość. Ni mniej, ni więcej.
- Kto pana redaktora skrzywdził? Poszczuję go psem. Gieniuchnę napuszczę.
- Pan ciągle swoje. Nie chciałbym, by pan się znalazł w podobnej sytuacji.
- Rozumiem. Zamówił redaktor golonkę z piwkiem, a portfel zostawił w redakcji, z dowodem osobistym i kartami kredytowymi i wyżerki na kredyt nie dali…
- Niechże pan przestanie, panie Janie! Nie jestem w nastroju do żartów.
- Kiedy pan redaktor nigdy nie jest, od kiedy się ożenił po raz…który to? Niech zgadnę…trzeci?
- Czwarty, jeśli o to chodzi.
- No to słusznie ma pan za swoje. I to jest właśnie sprawiedliwość.
- O inną sprawiedliwość mi chodzi. Sądową.
- Ależ pan chlapnął, panie redaktor. W sądzie nie ma sprawiedliwości. W sądzie jest prawo. A o co właściwie panu redaktorowi się rozchodzi?
- O to, że przegrałem sprawę.
- O ustalenie ojcostwa? Jak Kowalski z III piętra…Wściekły chodzi, bo musi zapłacić zaległe alimenty za cztery…
- Skąd pan miewa takie pomysły, panie Janie? Z powództwa cywilnego przegrałem. O stan rzeczowy się rozeszło.
- O jakieś głupstwo na pewno?
- No nie bardzo. O pół metra.
- Nie wypiliście? Czy wypiliście o tyle za dużo?
- O czym pan, panie Janie? O miedzę poszło na naszej działce rekreacyjnej, niedaleko Zalewu Zegrzyńskiego. Podczas mojej ostatniej nieobecności w Kraju, kiedy wyjechałem w miesięczną delegację służbową, sąsiad samowolnie zmienił tymczasowy płot z żerdzi na stały, z ocynkowanej siatki drucianej, uszczuplając moje terytorium o tyle właśnie…Prawie pół metra… w najszerszym miejscu.
- A nie miałeś pan odpowiednich dokumentów do okazania?
- Przedpoprzednia małżonka gdzieś zapodziała… Miałem za to zdjęcia sprzed kilku lat. Wyraźnie na nich widać, że granica działek biegnie tuż przy jałowcu i skręca za tamaryszkiem, który poprzednia małżonka przywiozła od ogrodnika aż z Wołomina i własnoręcznie zasadziła. Obecna małżonka nie mogła tego ścierpieć i go ścięła. Własnoręcznie.
- Kobiety są takie nietolerancyjne, panie redaktor.
- Powołałem się też, panie Janie, na odpowiednie przepisy prawne, bo je prawie na pamięć znałem.
- A pana sąsiad?
- Znał sędziego, okazało się. To jego sąsiad z działki.
- No to wszystko jasne. Co tu jest do pojmowania? Ciesz się pan redaktor z nowego płotu. Przecież nikt panu nie każe za niego płacić. Na razie przynajmniej.

czwartek, 6 listopada 2014

ZMYŚLNOŚĆ - Demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego



- I patrz pan, drogi panie Janie, znów szaleją te straszliwe pożary lasów w Kalifornii. Setki domów spłonęło, tysiące ludzi bez dachu nad głową. Horror.
- Współczuję im, panie redaktor. Niech Pan Bób broni od takiego nieszczęścia. Cały dobytek można stracić w kilka minut. Przykro mi.
- Na szczęście Ameryka to potężny kraj. Natychmiast mobilizują do walki z pożarem Gwardię Narodową. Nawet specjalne bombowce wodne z Kanady sprowadzili. Bardzo skuteczna maszyna. Bez lądowania, w locie nabiera wody z jeziora, na przykład, i wylewa te kilkanaście ton na szalejące płomienie. Gasi natychmiast. W telewizji pokazywali.
- Ciekawe, nie powiem. A nie zwróciłeś pan redaktor uwagi na drobną okoliczność?
- Jaką niby?
- Co roku u nich tam się pali.
- To ogromny kraj, panie Janie. Setki tysięcy hektarów. Wysuszona ziemia. W niektórych miejscach od pół roku deszczu nie widzieli. Nic dziwnego, że płonie.
- To też prawda. Ale zauważyłeś pan, że najczęściej ogień pojawia się w pobliżu osiedli ludzkich?
- No bo ludzie są nieostrożni…tu niedopałek rzucą, tam butelkę po piwie, która działa jak soczewka i ogniskuje promienie słoneczne…Trawa się zapala, a potem poszycie i las, niestety…idzie z dymem.
- A mnie się widzi, panie redaktor, że tam też muszą mieć swojego Józka – Fajermana.
- Kogo, przepraszam?
- Nie słyszałeś pan o nim?
- Nie, a kto to jest?
- Józek Maciaszczyków, honorowy strażak z Rembertowa Starego pod Warszawą.
- I czym on się wyróżniał?
- Ryży był, niskawy…jąkał się trochę.
- Nie, co on takiego dokonał, że się zasłużył?
- Józeczek gasił pożary. Samodzielnie.
- No to rzeczywiście dokonał wielkiej sztuki.
- Poczekaj pan. Ugasił w magazynie straży pożarnej, gdzie akurat miał tej nocy dyżur.
- Tym bardziej.
- Poczekaj pan. Chłopaki popili wieczorkiem w magazynie, zakąsili i poszli do chałup spać, a Józuś na dyżurce sobie kimał i na czarno-biały telewizor od czasu do czasu się gapił, bo to było jeszcze za nieboszczki Ludowej naszej.
- Pamiętam. I paski poprzeczne latały po ekranie i śnieżyło.
- I wtedy poczuł smród spalenizny.
- O rany! Pożar!
- Bystry jest pan redaktor. Tak jest! Paliło się. W magazynie.
- I on ugasił?
- Musowo. Okazało się, że któryś z chłopaków kuchenki elektrycznej nie wyłączył, bo to przedwiośnie zimne… i stare koce się zajęły …
- I Józef ugasił.
- Tak jest. Ale najpierw spokojnie, bez niepotrzebnej paniki, poczekał, aż cała ściana się zapaliła, wtedy dopiero odkręcił hydrant i zaczął polewać z węża…
- Po co czekał?
- Bo zmyślny był. Za zgaszenie starego koca co b y dostał?
- Nic. Najwyżej burę, że pili w magazynie.
- Otóż to, a za uratowaną ścianę i całą remizę strażacką - wyróżnienie i premię pieniężną. Na posterunku ogniowym.
- Coś takiego!
- A jakże. Zmyślny był…nie to, co pan redaktor.
- No dobrze, ale co on ma wspólnego z pożarami lasów w Kalifornii?
- Zmyślny był.
- To już pan mówiłeś.
- Jak się w czerwcu zajął młody sosnowy zagajnik tuż za kościołem, to kto przypadkiem pierwszy przyjechał i samodzielnie ugasił?
- Nie powie pan, że…
- Józuś nasz kochany. On.
- I dostał nagrodę?
- Forsiastą, panie redaktor. Szmalową.
- Miał szczęście.
- Zmyślny był. A teraz zgadnij pan, jak się w lipcu zapalił taki jałowcowy zagajniczek w Rembertowie, tuż przy torach kolejki dojazdowej do Wesołej , to kto bohatersko samodzielnie ugasił, nie szczędząc dnia ani godziny?
- Józek? I premię dostał?
- A jakże. Po sprawiedliwości. I odznakę zasłużonego strażaka mu przypięli. Taki był.
- I co?
- A jak się taki młodniak liściasty przy szosie autobusowej w Rembertowie się zapalił…
- To ten pana Józek sam jeden ugasił i dostał nagrodę…
- Nie jest pan redaktor zmyślny. Strażacy błyskawicznie ugasili, bez Józka. Dwa wozy przyjechały. Drugi z Wesołej.
- A Józek?
- W kajdankach między dwoma milicjantami zawieziony na Komendę Powiatową, bo Rembertów wtedy do stolicy jeszcze nie przynależał.
- Zaraz, zaraz…To on podpalał te laski?
- Nareszcie pan redaktor coś kapuje. On. I nagrody za gaszenie zbierał.
- Rany koguta! To jak on wpadł?
- Jak zawsze, panie redaktor. Przez Kobietę. Na zabawie w remizie poprzedniego wieczoru cały czas wodził oczami i tańczył tylko z Czarną Mańką z ulicy Mokrej na Targówku.
- I co w tym złego?
- A to, że jego stała cizia, Ziuta Jelonek, którą nikczemnie tego wieczoru porzucił bez honorowego zadośćuczynienia, pobiegła z zemsty na posterunek jeszcze tej samej nocy…
- ….i zdradziła milicjantom jego plan.
-Tak jest, panie redaktor. Zemsta kobiety…ona okropnie okrutna jest.
- Hm…I sugerujesz pan, że tam, w dalekiej Kalifornii też musi grasować taki podpalacz…
- Zmyślny pan redaktor jest. Po amerykańsku gada, to niech do nich zadzwoni i powie.
- Ale jakie mamy dowody, pani Janie?
- Po co dowody? Jak go złapią, to się przyzna.

środa, 5 listopada 2014

Granica - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego



- Nie wiem, czy istnieje granica ludzkiej naiwności, panie Janie.
- Znów jakiś minister?
- Ależ ja nie o nich. O tych bezczelnych oszustach.
- W takim razie o kim?
- Zadzwonił wczoraj jakiś młodziak do mojej matki – staruszki, że jej wnuk rozbił swojego volkswagena…
- Boże! Nic mu się nie stało?
- Nie, posłuchaj pan dalej.
- Całe szczęście.
- Właśnie. Słuchaj pan.
- Słucham.
- Rozbił samochód. Z jego winy…Potrzebuje natychmiast pięć tysięcy złotych, by wypłacić poszkodowanemu…
- Po co?
- By tamten nie ścigał go za szkody materialne i moralne, bo Andrzej, czyli wnuk, nie posiada ubezpieczenia… Babcia ma wręczyć gotówkę koledze, który za moment zadzwoni do drzwi.
- Ha…ha…ha…Toż to słynna metoda „na wnuczka”.
- Co? Zna ją pan? I mnie nie uprzedził?
- Skąd miałem wiedzieć, że redaktora rodzinie się przytrafi? I co dalej?
- I starowinka, cała roztrzęsiona, już otwierała szafkę z bielizną, gdzie trzyma swoje biedne oszczędności…
- Bidulka łatwowierna.
- Kiedy na szczęście wszedłem do jej mieszkania, by spytać, czy nie potrzebuje czegoś ze sklepu spożywczego…
- Ale traf.
- I babcia przekazała mi słuchawkę.
- Ale cyrk.
- Dobrze panu tak mówić. Od razu wyczułem, że to jakiś fałsz. I mówię natrętowi:” To powiedz, jak Andrzejek ma na drugie imię”. A ma Bonawentura, po dziadku.
- Cwany pan jak na redaktora.
- I tamten się od razu wyłączył. Jaka bezczelność. Wyobraża pan sobie. Na staruszkach naiwnych żerują. Sępy.
- Dobre. To ja panu opowiem lepszą historię. Matczyny kuzyn z Nowego Jorku przywiózł. Z polskiej dzielnicy. Wczoraj.
- Byłem tam. Pełno polskich sklepów, msze po naszemu odprawiają w kościele, w pobliżu otworzyli piękną Unię Kredytowo-Pożyczkową.
- Właśnie. I do takiej jednej ciężko harującej Polonuski, co z tego banku wyszła, podchodzi dwóch elegancko ubranych Latynosów i łamaną angielszczyzną pytają, czy jako Polka nie mogłaby przyjąć od nich darowizny, przeznaczonej dla miejscowej polskiej parafii katolickiej. Im samym nie wypada, bo Polakami przecież nie są. Pokazali jej ściągnięte gumką ”cegiełki” dolarów w plastikowej siatce na zakupy.
- Sześćdziesiąt tysięcy – i pokazali sześć palców dla pewności. Kobieta, wzruszona ich szlachetnością, zgodziła się wyświadczyć tę drobną przysługę. Parafia jest biedna, wiernych ubywa, a i rodaków z Kraju przyjeżdża coraz mniej, bo ci Amerykanie ciągle żądają wiz, za które trzeba płacić.
- Dobrze – zgodzili się mili nieznajomi – ale przecież nie mogą ot tak sobie przekazać całkowicie obcej osobie tak pokaźną sumę. Potrzebują zastawu w wysokości 5 tysięcy dolarów. Do zwrotu, oczywiście.
Rodaczka nasza nie miała przy sobie aż tyle gotówki. Właśnie podjęła z kasy półtora tysiąca zaledwie i tyle może im wręczyć. Panowie naradzali się przez chwilę, po czym zgodzili się. Tacy sympatyczni i uczynni.
- Rozumiem, że jak otworzyła torbę po ich odejściu…
- Zobaczyła sześć „cegiełek”… wycinków gazetowych, z jedną prawdziwą dolarówką na wierzchu każdej, panie redaktor.
- Boże! Gdzie jest granica ludzkiej naiwności, panie Janie?
- Nie ma, panie redaktor. Chcesz pan zarobić trochę grosza bez wysiłku?
- Z panem zawsze, panie Janie.
- No to wyślij pan do pięciu osób po sto złotych. Każda z nich wyśle tyle samo do kolejnych pięciu. I tak dalej…i tak dalej. Po roku każdy uczestnik otrzyma po dziesięć tysięcy złoty. Gwarantowane. Pisze się pan?
- Trzymaj pan setkę.
- Sam pan widzi, panie redaktor - nie ma granic ludzkiej naiwności.

wtorek, 4 listopada 2014

Kaczka - demokracja do poduszki, a może sztućce do talerza?

KACZKA - Aleksander Janowski i jego świetny humor :)


- Moja Gieniuchna wczoraj podejrzała…przypadkiem oczywiście spojrzała w wasze okna…jak pan redaktor w takim twarzowym fartuszku uwijał się przy piecu. Ha…ha…ha…
- Hm… tego. Fartuszek, istotnie, od małżonki pożyczyłem, bo chciałem jej niespodziankę sprawić, jak wróci późno z pracy.
- I co, sprawiłeś pan?
- Jak najbardziej. Zaskoczyłem ją kompletnie. Zawsze uważała, że mam do gotowania dwie lewe ręce i nawet wodę na herbatę potrafię przypalić.
- To jest wyczyn poniekąd. Hi….hi…hi… Ale co pan wczoraj upichcił?
- Ha! Pizzę! Samodzielnie. Tymi rękami.
- No to pogratulować!
- Nie ma czego. Panu się przyznam, że kupiłem gotowe ciasto…z mąki pełnoziarnistej.
- Zdrowej, znaczy.
- Tak, wyjąłem z plastiku, rozwałkowałem, jak napisali na opakowaniu, nawaliłem na wierzch plasterki sera, cienko pokrajanej kiełbasy wiejskiej, polałem sosem pomidorowym, popieprzyłem, posoliłem i wstawiłem do piekarnika. Na dwadzieścia minut. Mogę panu podać przepis. Za darmo, oczywiście.
- Dziękuję, panie redaktor. Skorzystam, jak Gieniuchna do córki wyjedzie. Ja, z kolei, mogę panu…ale to w wielkiej tajemnicy, przekazać rodzinny przepis na kaczkę w czerwonym winie. Pycha, paluszki oblizywać i o trzecią dokładkę prosić.
- Będę wdzięczny, panie Janie. Też panu w sekrecie powiem, że zbliża się nasza okrągła rocznica ślubu i chcę w domu taką, wiesz pan, intymną kolację urządzić, ze świecami, szampanem i …pan rozumiesz…
- A jakże. Kobiety…one to lubieją. Nawet własne żony. W końcu też kobiety.
- Jak najbardziej. To mówisz pan, że kaczkę muszę nabyć? Specjalną jakąś?
- Nie, taką zwykłą, z chłodni w supermarkecie. Byle nie mrożoną, bo zachodu za dużo.
- Rozumiem. Kupuję bydlątko.
- Oczywiście, ale najpierw dwie butelki wina czerwonego.
- Ale jakiego rodzaju, panie Janie? Pinot Noir, Cabernet-Sovignon, Shiraz?
- Nie, chilijskie z górnej półki, za 13, 50 jest najlepsze. Dwa szkła pan bierzesz. Co najmniej. Jeśli na dwie osoby kolacja, nawet z płcią odmienną.
- Dobra, dwie butelki chilijskiego.
- Myjesz pan zwierzaka.
- Kaczkę, znaczy?
- Myjesz pan dokładnie, usuwasz resztki tłuszczyku, bo niepotrzebny…
- I niezdrowy.
- Skórę też zdejmuje pan redaktor. Naciera stworzonko solą morską, najlepsza francuska, ale nie za dużo.
- Symbolicznie, znaczy.
- Tak. Bierze pan takie głębokie naczynie.
- Duży garnek może być?
- Może. Wlewa pan butelkę wina.
- Bardzo oryginalny przepis, panie Janie.
- A jakże. Rodzinny. Z dziada, pradziada. Z czasów moskiewskiej kampanii napoleońskiej.
- O! A jakieś przyprawy dodajemy?
- A jakże! Garść imbiru, trochę goździków, kawałek laseczki wanilii…
- Niezwykle oryginalny przepis, muszę przyznać…
- Dolewasz wina …tak by ptaszysko właściwie było pokryte…Jak zabraknie, to z drugiej butli…
- Dolewam. I ma naciągać w tych ziołach?
- Dokładnie pół godziny. Potem rozgrzewasz pan piekarnik do 180 stopni Celsjusza…
- I wstawiam kaczunię…
- Na pół godziny, aż puści aromat…
- Czy to wystarczy? Kaczka długo się piecze.
- Po tej pół godzinie wyjmujesz pan pieczyste…
- Już gotowe?
- Cierpliwości. Ponieważ wino w wysokiej temperaturze paruje szybko, wlewasz do garnka całą resztę z drugiej butelki…
- I wstawiam na dalsze pół godziny do piekarnika?
- Na pięć minut.
- Taaaak? I co?
- Kaczkę wyrzucasz, a wonne wino z korzeniami wypijasz. Ha….ha…..ha….
- Hm…Zakpił ze mnie pan, panie Janie.
- Prima Aprilis, panie redaktor. He…he…he…

niedziela, 2 listopada 2014

Transakcja - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- Słyszałeś pan, że Chińczyki kupują w Nowym Jorku ten najsłynniejszy hotel Waldorf
Astoria?
- A jakże, panie Janie. Za zawrotną sumę prawie 3 miliardów dolarów. Gotówką. To jest jeszcze jeden dowód na rosnącą potęgę ekonomiczną Państwa Środka. Podobno za dwadzieścia lat pozostawią Stany Zjednoczone Ameryki w pobitym polu.
- Hm…Tak pan uważasz, panie redaktor? Ja się na tym światowym bałaganie gospodarczym nie znam, ale pamiętam historię karczmy – młynówki przy szosie na Gdańsk.
- Wiem, której. Wielkie koło młyńskie, ryby w potoku i cała w drewnie. Staropolskie dania. Niedrogo. Ostatnio chłodnik litewski wziąłem i tłuczone kartofelki ze skwarkami.
- Ona, ona. Panienki-służebnice latają w strojach ludowych.
- Tak jest. Ta sama.
- No i co?
- Pamiętasz pan też, że 15 lat temu spekulacyjne ceny mieszkań w Warszawie skoczyły na 16 tysięcy złoty za metr kwadratowy?
- Tak było. Powiedziałem małżonce, że wobec tego zaczekamy z nabyciem lokum dla córeczki. Może jeszcze poczekać.
- I wtedy właściciel tej karczmy…nie w ciemię bity…postanowił sprzedać ten dobrze działający interes, z doskonałym dojazdem …
- Handlowa głowa.
- Otóż to. Dostał za niego dwa miliony. Od polskiego Amerykańca, co powrócił do Ojcowizny.
- Obaj zrobili świetny interes.
- Poczekaj pan. Minęło dziesięć latek. Co stało się z cenami nieruchomości w stolicy?
- Spadły.
- Do ilu?
- No, zależy od dzielnicy, ale średnio o jakieś 20 procent.
- Otóż to. Ten polski Amerykan może i dobry chłop, ale do naszych warunków niezwyczajny, przepisów i urzędasów naszych nie pojmuje… w łapę nie daje, w zmowy nie wchodzi. Nieżyciowy.
- I biznes mu podupadł?
- A pewnie. I zaczął rozglądać się, komu by go odsprzedać i czmychnąć z powrotem do tej Hameryki, gdzie wszystko jest proste, samo się nakręca i nie można tego zepsuć.
- I znalazł chętnego? Z taką gotówką?
- A jakże! Poprzedni właściciel tylko na to czekał.
- I co?
- Na dzisiejszy dzień – powiada – knajpa jest warta co najmniej o ćwiartkę melona mniej, bo ceny spadły. Po drugie, z każdym dniem dalej będą spadać. Robię ci łaskę – mówi - biorąc od ciebie ten bajzel za melona, bo i poważny remont czas zacząć.
- Ale bystrzak. Na swoim własnym interesie zarobił kolejny milion.
- Otóż to! Sądzisz pan, że nowojorskie kowboje są głupsze od naszego Maćka?
- Sugerujesz pan, panie Janie, że Chińczycy niedługo będą sprzedawali tenże Waldorf Astoria z powrotem Amerykanom za o wiele niższą cenę?
- Zakładam się z panem redaktorem o duże piwo. Zielony Okocim. Kowboje ich wykiwają.
- Zakład stoi. Panie kelner, jeszcze raz to samo.

czwartek, 30 października 2014

Giełda - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- I o co chodzi w tym całym interesie, panie redaktor?
- O to, że giełda jest wspaniałym wynalazkiem, nowoczesnym instrumentem finansowym pozwalającym na pomnożenie włożonego kapitału.
- Zaraz zaraz, pan mi opowiada, że najpierw muszę ten kapitał początkowy mieć.
- Jakże inaczej. Oglądał pan zapewne we wczesnej młodości taki film ”Ziemia Obiecana”?
- A i owszem. Pani Kalina Jędrusik w tej słynnej scenie przedziałowej.
- Panie Janie! Dzieci słuchają.
- Kiedy ich teraz w przedszkolu dokładnie uczą …na gumowych lalkach.
- Dlatego pan tak się wychowawczynię wypytywał?
- Należy interesować się kształceniem młodego pokolenia. Sam pan w pogadance świetlicowej mówił.
- Ja w innym kontekście.
- Jak zawsze.
- Ale odeszliśmy od podstawowego wątku, drogi panie Janie.
- Od tych obiecanek ziemskich. Same obiecanki. Jak zawsze.
- I pan pamięta, jak tam trzej młodzi przedsiębiorcy pożyczali kapitał początkowy na uruchomienie swojej fabryki?
- Od takiego jednego…wie pan.
- Tak. Ale nie w tym jest sedno.
- I nie oddali.
- Też nie o to chodzi.
- To w czym rzecz?
- Pospolita, Panie Janie. W kapitale, który chcemy zainwestować na giełdzie.
- Czyli nie pocąc się w fabryce, nadstawiamy kieszeń na spodziewany zysk z pożyczonych pieniędzy?
- Pan jak zawsze niemożliwie upraszcza, ale w zasadzie o to chodzi. Chociaż stracić też można. Teoretycznie. Historia służy przykładami.
- Hm… To ja chyba wolę Kazka spod Grójca. Nigdy nie był przegrany.
- Jak to jest możliwe?
- Znasz pan Karolka Mocnego?
- Nie.
- Zwany tak, bo tylko Łomżyńskie Mocne pija.
- Nie znam.
- Obrabia nielegalnymi Ukraińcami osiem hektarów sadu pod tymże Grójcem. Dostał po rodzicach. Którzy na giełdzie nigdy nie grali. Dochowali się sześciu synów…córek nie liczę… i każdemu zostawili po sadzie jabłoniowym.
- No?
- I tenże Kazek…
- Ten Mocny?
- On. Jak tylko śniegi zeszły, jeździł na motocyklu po okolicznych chłodniach warzywno-owocowych…
- Na szczęście za Gierka mnóstwo ich wybudowano, by nic się nie marnowało z polskiego urodzaju…
- Dokładnie. Rozmawiał z kierownikami tych chłodni i wypytywał, po ile oni rzucą na rynek te swoje jabłka na wiosnę.
- I po co mu to?
- Potem szedł do Karolka-Sadownika i przedstawiał mu ofertę.
- A co takiego on mógł zaproponować?
- Średnią cenę skupu jabłek w czerwcu, panie redaktor!
- Nienarodzonych jeszcze?!
- Otóż to. ”Panie – powiadał – daję panu 25 groszy za kilo na pniu. W chłodniach mają po 35, ale tam jabłuszka trzeba jeszcze dowieźć. Ma pan tu osiem hektarów, tyle i tyle zbierzesz z hektara, mnożysz na te 25 groszy i masz poważny szmal… Ukraińce przyjadą, zbiorą i zapakują. Paluchem pan nie kiwniesz. Chyba że kapsel od piwa ukręcisz, jak mnie poczęstujesz”.
- Duuuuuża forsa!
- Otóż to.
- Ale to Karolek ma, nie Kazek.
- Kazek brał jeden grosz od kilograma…za pośrednictwo i załatwienie sprawy.
- Taki cwaniak!
- Dlaczego cwaniak? Handlowiec. Karolek ma dobrze, bo sprzedaje przyszły urodzaj na pniu, niezależnie od przymrozków i plagi mszyc, bez biegania, użerania się i targowania, dyrektory od chłodni mają zapewniony towar, konsumenci spożywają najlepsze na świecie polskie jabłka. Wszyscy zadowoleni. Żadnych strat.
- A w razie przymrozków i mszyc?
- Ubezpiecza się urodzaj. Ubezpieczony zawsze przezorny, panie redaktor. ZUS stoi na straży. A pan chcesz ryzykować na jakiejś giełdzie.

wtorek, 28 października 2014

"Wczasy" - każdy zasługuje na super wypoczynek"

Aleksander Janowski w serii "Demokracja do poduszki" :)


- I jak państwu było na tej wiosze?
- Dziękuję, panie Janie. Skorzystaliśmy z pana oferty i jesteśmy niezmiernie zadowoleni. Takie gospodarstwo agroturystyczne, jakie prowadzi pana siostrzeniec z żoną, to prawdziwie innowacyjna forma łączenia upraw rolniczych z usługami dla ludności w sektorze spędzania wolnego czasu, za niewielkie w sumie pieniądze. Szkoda, że byłem tak krótko, bo musiałem wracać do redakcji, ale małżonka wspaniale wypoczęła.
- To się cieszę, panie redaktor, bo początkowo to Józefowa nie bardzo na to patrzyła.
- Tak? A dlaczego?
- Bo kobieta surowych obyczajów jest, a wy, miastowe, to różnie tak potraficie…
- Ależ panie Janie drogi, co znów panu po głowie chodzi? Jesteśmy ślubnym małżeństwem, żadne tam nowomodne, akrobatyczne sztuczki… to nie dla nas. Zresztą w tej dziedzinie akurat nic nowego już się nie wymyśli, prawda?
- Wymyśli, oj, wymyśli…Sprawdziły się jej najgorsze obawy. Na początku.
- Naprawdę? A co?
- Jak to co? Redaktorowej pan spytaj…
- Taaaaaak? To z kim ona tak?
- Z bikinową w paski.
- Z kim, przepraszam?
- Z tęgawą blondyną z Poznania, co nosi taki kostium dwuczęściowy, żółto – czerwony…jak gruba osa wygląda z daleka. Od siostrzenicy wiem.
- Nie!!! Moja Malwińcia, z jakąś blondyną?
- A tak, Józefowa je złapała na gorącym uczynku, że tak powiem.
- Jaki wstyd! Co teraz mam zrobić?
- A tak, panie redaktor. Śmietana certyfikowana była do Unii Europejskiej.
- Jaka śmietana?
- Ta, o której mówię.
- Jaka znów śmietana? Mówiłeś pan, że moja Malwincia z tą grubą osą…
- One, panie redaktor. Właśnie.
- No to jaka śmietana?
- Certyfikowana, panie redaktor. Osiemnaście procent tłuszczu. Przedni gatunek. Eksportowy.
- Boże! I co one z tą śmietaną?
- Wysmarowały się całe, panie redaktor. Od stóp do głów. Całe.
- Ha…ha…ha…A ja myślałem.
- Nie wiem, co pan redaktor sobie myślał, ale Józefowa się wściekła, bo śmietana…
- Wiem, certyfikowana…
- Tak jest. Zapieczętowana i gotowa było do odwiezienia na punkt skupu do powiatu.
- A nasze panie….Ha…ha….ha…
- Niestety, złamały pieczęć, otworzyły i wysmarowały się nieprzyzwoicie na kocach za stodołą…całe. Józefowa powiada, że powstała szkoda na cztery litry, bo bikiniara jest tęgawa, nie taki chudzielec, jak przepraszam, pani redaktorowa.
- Ha…ha…ha…Ale panie zapewne wyrównały jej szkodę?
- Na szczęście! Redaktorowa wyciągnęła z torebki dwie setki…
- Dwie setki za cztery litry! Czemu tak drogo?
- No bo jeszcze dwa ogórki.
- Zjadły?
- Nie. Pocięły na plastry i poukładały na oczy, policzki i …tu i tam.
- To i tak wychodzi za drogo.
- Józefowa w końcu się udobruchała, kiedy poznanianka podarowała jej swoją szminkę i amerykański krem przeciw zmarszczkom. Kupiony za dolary. W Nowym Jorku.
- No to nieźle ta pana siostrzenica się obłowiła na turystkach.
- Sam pan powiadał niedawno w telewizorni, że gospodarka musi być dochodowa. Siostrzenica już zaprasza na przyszły rok. Takie miłe wczasowiczki.

NO A POTEM -REWIZYTA :)))))

KROWA

- I wtedy pani redaktorowa powiedziała im, że jak będą w stolicy, to koniecznie muszą zwiedzić Pałac Króla i Teatr Ogromny.
- Wielki Teatr, panie Janie. Wielki.
- Nie byłem, nie wiem. Wierzę panu redaktorowi na słowo.
- Zaraz, zaraz, ale komu to powiedziała moja małżonka?
- Oj, niedomyślny pan redaktor. Józkowi z jego kobitą spod Łomży, co redaktorowa jej śmietanę na całe ciało wysmarowała. Certyfikowaną. I ogórka na twarz przylepiała. Certyfikowanego. Krzywiznę miał prawidłową.
- Aaach, to przemiłe małżeństwo agroturystyczne. Urocza para. I co, przyjechali?
- A jakże. I jak tylko z autobusu się wysypali i bagaże zanieśli do Domu Chłopa, to od razu na miasto.
- I co?
- Mało się ze śmiechu nie posikali.
- A dlaczegoż to?
- Bo usiedli w takim miejscu ogrodzonym wiejskim płotkiem, by się rozejrzeć i miastowej kawy napić, a tu podlatuje taki pociesznie ubrany i gada, że za samo siedzenie na zewnątrz kawiarni należy się pięć złotych…
- Lokale gastronomiczne, jak pan wie, panie Janie, są na rozrachunku własnym…
- Ja wiem, ale siostrzeniec nie wiedział i frajerskie do kawy z ciastkami zapłacił. Jak to możliwe, by babeczka śmietankowa kosztowała aż 10 złotych? Taka tyci?
- Na pewno u Wedla usiedli, bo to niedaleko. Co do ceny, to jest wolny handel. Cenę kształtuje podaż i popyt.
- Zgadł pan redaktor. Ta sama przedwojenna nazwa. Co do podaży, to noga ich tam więcej nie stanie, chociaż podawały ładne panienki i w mundurkach. Króciutkich.
- Ale na pewno resztę wrażeń mieli wyłącznie pozytywnych?
- Na pewno, tylko – przepraszam – wychodków nie było.
- Gdzie niby?
- Nigdzie. Jak poszli tam, gdzie król piechotą chodził, czyli do jego pałacu, to stanęli w długachnej kolejce.
- Pęd do kultury, panie Janie, w narodzie przemożny jest.
- Do wychodka kolejka się ciągnęła, panie redaktor. Publicznego. Płatnego. Za dwa złote od d… tego…osoby.
- Co pan mówisz?
- Własnoocznie się przekonałem, jak mi siostrzeniec naskarżył. Do pałaca wejście na prawo, tak?
- Z placu Zamkowego? Tak.
- Widzi pan, a kolejka szła na lewo, wzdłuż muru. Ot co.
- Przykro mi. Ale na pewno w końcu się dostali do pałacu.
- Chęć ich odeszła, jak zobaczyli wiejskie pierogi i łomżyńskie piwo na otwartym stoisku. Zgłodnieli już byli.
- Rozumiem. Sam tam często zaglądam.
- Zadowoleni potem byli strasznie. Smakowało im, chociaż smalcu do pierogów kucharz pożałował i porcje takie miejskie bardziej. Malizną czuć. Ale piwko świeżutkie.
- Chociaż to dobrze. A do teatru zdążyli?
- A jakże. To przecie blisko. I tam, panie redaktor, nastąpiło niezrozumienie. O tę biedną Halkę poszło.
- Nie dziwię się, panie Janie. Ja sam, gdybym nie znal libretta, to bym mało słów ze sceny zrozumiał. W operze chodzi głównie o piękno głosu.
- No nie, takie całkiem głupie moje wieśniaki nie są. „Taniec z gwiazdami” też tam oglądają i swoje rozumienie posiadają.
- To się cieszę.
- Spór i nierozumienie, panie redaktor, wzięły się z braku wiejskiego inwentarza żywego.
- Jakiego inwentarza?
- Chlewnego. Jakiego jeszcze?
- O czym pan mówisz, drogi panie Janie?
- Widać, że pan nie ze szlachty. I ten pana, jak mu tam, Moniuszek, też nie.
- No nie, a bo co?
- Bo na prawdziwej wsi w takich okolicznościach pozaślubnych dziedzic podarowałby rodzicom tej Halci dorodną krowę…
- Krowę?
- Krowę, panie redaktor. Mleczną. I po sprawie. Dziewucha by sobie zdrowego chłopaka hodowała, śmietankę i masełko od buraski letnikom sprzedawała i skakać z tej durnej skały nie musiała. Wy, miastowe, wszystko tak niepotrzebnie komplikujecie.
- Krowę! I po kłopocie. Kto by pomyślał?
- Właśnie.



poniedziałek, 27 października 2014

"Język" --- wszędzie, ale to wszędzie- jak w domu :)

Pan Aleksander Janowski na fali...opowiadanka płyną jak ulubiony trunek na usta spragnionych czytelników :)


- Opalony pan redaktor, jakby teściom w żniwach pomagał.
- Znad morza wróciliśmy. Z wczasów. Spostrzegawczy jest pan Jan, nie powiem…
- Ja też nie powiem, panie redaktor, o pewnych rzeczach. Rozumie pan?
- Nie. Wcale. O czym pan nie powie?
- Nie słyszał pan? Toż całe osiedle aż huczy.
- O czym niby?
- O tej repetytorce, co do pana redaktora chadza…
- Co za ludzie! Toż to kuzynka mojej małżonki. Przychodzi do niej udzielać lekcji francuskiego. Nie do mnie.
- A co takiego szanowna redaktorowa spartoliła, że ją za granicę wysyłają?
- Uprzedzony jest pan Jan, widzę. Niczego nie spartoliła, jak pan się wyraża. Wybieramy się teraz na wycieczkę do Francji Południowej. Małżonka chce rozmawiać z tubylcami w ich języku, by lepiej poznać miejscową kulturę, obyczaje.
- Z tym to jest cyrk, panie redaktor. Jak Franek od szwagierki dostał robotę na TIRach, to go pewnego razu wysłali do tych tubylców francuskich. Do Marsylii. Jest takie miasto.
- To dobrze.
- Pewnie. Ale jak już kanapki własne i polskie konserwy mięsne zjedli, to trzeba było gdzieś stanąć i się posilić, nie?
- Na pewno. Żołądka się nie oszuka.
- I w takiej małej mieścinie zajechali na mały parking przy gospodzie, tuż przy morzu.
- Ładnie musiało być.
- Wchodzą - opowiada Franio - siadają, biorą jadłospis.
- „Menu” po francusku.
- A tam ani słowa po naszemu. Wszystkie same takie maison i travailler. Koszmar.
- Wiem coś o tym. Słyszę czasem z drugiego pokoju, jak małżonka się morduje z tym francuskim. Trzeba - mówi kuzynka - ułożyć usta jak do U, a powiedzieć I. Okropność.
- Właśnie. Pornografia, panie redaktor, powiedziałbym. I podlatuje do chłopaków taki tubylec, czarniawy, z wąsikiem…a jakże. Typowy.
-Oni są tacy…przeważnie.
- A nasi ani be ani me po miejscowemu.
- Ha…ha…trudna sprawa. A obrazków w menu nie było? Na niektórych bywają.
- Nie, bo to mała mieścina.
- Kłopot.
- W końcu Franek jako gość bywały w świecie, i w Rosji robił i na Ukrainie, trochę tam słyszał różnych sprechen sie deutsch, przypomniał sobie, że po francusku przy każdym jednym słowie musi byś la i le. Inaczej nie zrozumieją.
- Właśnie. La maison, na przykład.
- I gada do podawacza:” la zupa” i „le kotlet”.
- Ha…ha...ha…Co za pomysłowość. Ja bym na to nie wpadł.
- Bo pan jesteś redaktor, a Franek jest normalny. Kierowiec.
- Dobrze, no i co?
- A jakże. Kelner przynosi, co zamówili.
- Ale kino!
- Zjedli, Franek kiwa na kelnera i powiada „ dwie la kawa”.
- Takie rzeczy!
- Tamten przynosi.
- Muszę w pracy tę historyjkę opowiedzieć, panie Janie.
- Nie mam pretensji. Mów pan. Franek się woła Schabowiak.
- I w końcu?
- Panowie płacą, Franek szepce do kolegi: ”Widzisz, Antoś, francuski nie jest wcale trudny”.
- No, tu bym polemizował…
- Poczekaj pan. A kelner się odzywa: ”Gdybym nie był spod Grójca, figę byście panowie tu dostali”.
- Ha…ha…ha…
- Język polski to potęga, panie redaktor. Nigdzie pan nie będziesz głodny. Powiedz pan swojej repetytorce.

niedziela, 26 października 2014

"PRAWDA" .... ech ta męska solidarność :)

Aleksander Janowski, opowiadanie z cyklu "Demokracja do poduszki"



- Przepraszam, że znienacka pana łapię na ulicy. Waruję tu już dłuższą chwilę. Nie wiem, od czego właściwie mam zacząć tę delikatną rozmowę, drogi panie Janie…
- O rany! Panna Wandzia z redaktorem zaciążyła? Redaktorowa się dowiedziała i powstała chryja? Wpadłeś pan, panie redaktor? Od razu uprzedzam, by mnie pan o przyznanie się do ojcostwa nie prosił, bo mi Gieniuchna już nigdy nie wybaczy. Już w tamtym roku mnie podejrzewała o Marysię Sklepową…
- Ależ drogi panie Janie! Nic z tych rzeczy. Jak panu to mogło do głowy przyjść…
- Nic? O, to się cieszę. Równy z pana redaktora chłop, mimo że taki książkowy.

- Dziękuję, dziękuję, ale to nie ułatwia mi zadania.
- Zadania, one, panie redaktor, zawsze są trudne. Słyszałeś pan nowego ministra w telewizorze? O tym mówił cały czas.
- Już go zmienili. Teraz jest ministra.
- To nie premiera? Ona jest nowa.
- Premiera też…ona ma ministrę pod sobą.
- I ta też? Ha! No to faktycznie sytuacja jest delikatna.
- Ależ, panie Janie, mówię o podległości służbowej…urzędnik niższego szczebla, czyli ta właśnie pani ministra podlega urzędnikowi…
- Urzędniczce chyba…
- Racja…urzędniczce wyższego szczebla, czyli premierze.
- Premierce.
- Pani premier, panie Janie…Tak chyba byłoby poprawniej.
- To przedtem, panie redaktor. Teraz przyszło nowe. Dlatego od dziś chcę być nazywany pan kierowiec taksówki osobowej.
- Kierowca.
- Nie, panie redaktor, bo jak się tamte zawody ukobieca, to ja chcę być umężczyźniony…i tyle. Nie może tak być, że babiniec dokoła, gdzie spojrzeć.
-Ależ, panie Janie, nasze miłe panie stanowią piękniejszą część narodu, która nie pokładając pięknych rączek…
- Nie musi pan tak kadzić…Gieniuchna nas nie słyszy.
- Kiedy ja generalnie, panie Janie…
- A, generalnie to może być…
- I właśnie wracając do tej delikatnej rozmowy, panie Janie.
- Wal pan. Po męsku. Jak redaktor do kierowcego. Wprost.
- Kiedy to właśnie szanowna pani Eugenia…
- Z panem redaktorem? Ha…ha….ha…hi…hi…hi…Nie mogę. Ho…ho…ho…
- Rozmawiała ze mną o panu!!! Ot co!!!
- Khe…khe…Co? Gieniuchna gadała z redaktorem o mnie? Kiedy? Gdzie? Dlaczego?
- No właśnie, uprzedzałem, że rozmowa jest delikatna.
- Daj pan złapać oddech. Jak to?
- No bo jak wyszedłem raniutko śmieci wyrzucić, to ujrzałem na podeście szanowną panią Eugenię w szlafroku, papilotach i z wałkiem w ręku…w stanie niejakiego wzburzenia emocjonalnego. Mocnego, bym powiedział.
- Gieniucha tak się nosi …okazyjnie.
- I spytała mnie tak uprzejmie, czy graliśmy z panem do rana w szachy, drogi panie Janie…
- I co pan na to?
- Domyśliłem się, że jest pan w kłopocie i potrzebuje alibi…
- Kogo?
- Usprawiedliwienia, że razem graliśmy przez całą noc.
- I co pan powiedziałeś?
- Ze graliśmy. Do rana. U mnie, bo małżonka moja wyjechała w delegację służbową.
- Dziękuję. Prawdziwy przyjaciel z pana redaktora, mimo że taki książkowy.
- Cieszę się, że panu pomogłem, panie Janie. Dlatego nazwałem tą rozmowę delikatną. Uprzedzam jednak, że szanowna pani Eugenia tam nadal czatuje…z argumentem w ręku. Więc niech pan od razu powie, że wygrał ze mną partię białymi…w obronie sycylijskiej.
- Gieniuchna, niestety, panie redaktor, spytała też Grubego Kazka, Miśka Maliniaka, Franka Kinola i Ziutka spod trzeciej klatki. Nawet nocnego stróża.
- I tylko ja odważyłem się potwierdzić?
- Skądże. Wszyscy.
- Matko moja! I co teraz będzie?
-Dlatego ubrałem grubą czapkę, mimo upału. Redaktorowi też bym radził.
- Ale jak się pan wytłumaczy?
- Prawdę wyznam. Gieniuchna zrozumie.
- Ppp…prawdę?
- Tak! Zastępowałem na nockę chorego kolegę. Starałem się do niej dodzwonić, ale chyba miała telefon wyładowany.
- Ttt…Tak?!
- Tak. Ale co pan redaktor teraz powie? Uprzedzam, że Gieniuchna poczucia humoru nie ma.

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

Taka moja wizja Panajana...anioł nie człowiek :)

piątek, 24 października 2014

Rozkochana w Panajanach - absolutnie na czasie, wszak chłody przyszły :)))............"MARKA" Aleksandra Janowskiego :)

MARKA


- Moja Gieniuchna wczoraj widziała z okna, jak jakiś pokraczny stwór ciągał pana redaktora na smyczy dokoła skwerku …
- Proszę serdecznie pozdrowić szanowną małżonkę, drogi panie Janie. Zechce jej również pan uprzejmie wytłumaczyć, że dokonywałem przechadzki z najnowszym nabytkiem mojej małżonki, najczystszym okazem szlachetnej psiej rasy meksykańskiej zwanej chihuawa…
- Czi..ha….ha…ha…He…he…Kto tak nazywa psa? Pies to jest Reks, Burek albo Saba.
- Przepraszam, panie Janie. Suczka ma na imię Zuzia. Nabyta z odpowiednim świadectwem z Polskiego Związku Kynologicznego. Ze wszystkim szczepieniami kosztowała mnie ponad 1300 złotych.
- Kto płaci taki majątek za małego szczeniaka z ogromnymi uszami buldoga, krzywymi łapkami ratlerka z wyłupiastymi oczkami, pyszczkiem sznaucera i ogonkiem szczura? Czy to nie jest nieudany eksperyment jakichś naukowców? Do tego kolor wyleniały jakiś.
- Piesek, drogi panie Janie, pasuje maścią do koloru najnowszego, najmodniejszego płaszczyka mojej małżonki. Prosto z Paryża. Ma odpowiednią metkę. Paryską.
- Widziałem na pani redaktorowej. Paryską, mówi pan? Naprawdę? Widzę, że ja pana redaktora muszę uczyć życia.
- Dziękuję. Jestem starszy od pana. I bardziej doświadczony.
- Nie wątpię. Zna pan redaktor ciuchy na bazarze w Rembertowie?
- Niestety, nasze drogi życiowe się nie przecięły.
- Rozumiem, że nie. Otóż na prawo od wejścia, jak miniesz pan smażalnię kiełbasek Ziutka Masarza, stoisko wietnamskie z chińską bielizną damską, artykuły żelazne Mietka - kasiarza, to trafisz pan do Stefci z Grójca.
- I co takiego bym tam zobaczył?
- Stefcię dyrektory nosili na rękach w Modzie Polskiej…Kiedyś. Robiła tam za główną projektantkę, zanim nie zaczęła z koleżankami – krawcowymi sprzedawać w prywatnych pawilonach przy Pałacu Kultury najmodniejsze suknie prosto z Paryża.
- Niby jak to było możliwe?
- Prywatna inicjatywa, panie redaktor. Jej córcia - studentka, która wyjechała niańczyć francuskie dzieciaki, wysyłała do Warszawy przez swego chłopaka – konduktora wykroje i wzory najnowszej mody kobiecej…
- I co jej z tego przyszło?
- Nie łapiesz pan redaktor?
- Nie widzę związku.
- Stefcia następnego dnia rysowała u siebie w biurze taki sam fason, koleżanki szyły wyroby z państwowego materiału i wstawiały gotowe do pawilonów jako wytwory wystrzałowej mody żabojadowej.
- Co pan powiesz! Ma kobieta głowę!
- Więcej powiem…Szyły tak doskonale, że Francuziki wysyłały swego delegata do Warszawy z belami materiału, by nasze dziewuchy szyły im letnie płaszcze.
- Nie mów pan! Ale przecież moja małżonka pokazywała mi oryginalną metkę…Paryską.
- Stefci pan nie doceniasz. Tenże konduktor pod siedzeniem w przedziale całe torby tego towaru przewoził. I dalej wozi.
- Hm. A obecną cenę gotowego wyrobu pan zna?
- Co mam nie znać? U nas 900 złoty, w Paryżewie 900 euro…
- To w przeliczeniu co najmniej 3600 naszych polskich złotych.
- I tyle szanowna pani redaktorowa panu zaśpiewała?
- Trochę więcej, bo to podobno dostawa ekspresowa. Z samego Paryża. Na przedwczoraj. Czterysta złotych dodatkowo. Razem ponad cztery tysiące.
- Ha…ha…ha… Pośpieszną kolejką podmiejską do Rembertowa dojedziesz pan za osiem złociszy. Ha…ha…ha…
- Ale płaszczyk jest doskonałej jakości! I jak leży!
- Na pewno! Stefcia markę trzyma. Prywatna inicjatywa. Nic jej nie zmoże.
- Hm…Powiadasz pan? A czy…tego… Taki sam płaszczyk na pannę Wandzię po znajomości, taniej dałoby się załatwić? Za te 900 złotych? Dyskretnie…rozumie pan?
- Czego się nie zrobi dla drogiego pana redaktora? Na kiedy umówić panienkę na miarę?

czwartek, 23 października 2014

Stylista - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego !

UWIELBIAM :)) Zapraszam do lektury, poprawienie humoru gwarantowane:)

- Ja, panie redaktor, nie znam się na tych waszych sztuczkach poetyckich, ale jesteś pan poniekąd moim kolegą i nie pozwolę, by pana przezwisko szargano nadaremnie, nawet w damskiej fryzjerni.
- A o czym to pan, drogi panie Janie?
- A jakże o czym? Ta ruda, wydrowata z kwiaciarni…ta co z Wackiem-kierowcą kręci… zna pan?
- Skądże znowu.
- Odrywa się pan redaktor od zdrowego kolektywa.
- Nic się nie odrywam, tylko naprawdę tej pani nie znam.
- Tu akurat redaktor ma dobry gust…ale zgrabna to ona jest. I tu i tam…
- Pani Janie! Zaczął pan od damskiego fryzjera.
- Fryzjerki, bo to Mańka Mniejsza ten zakład prowadzi, a Większa robi w spożywczym za ekspedientkę.
- No dobrze. I co?
- Ano że ryża farbowana ma do Wacka pretensje, że nie ma tak poetyckiej duszy, jak pan redaktor…Ha…ha…ha.
- Hm… Miło mi. Ale skąd wynikła ta dyskusja?
- Ryża przedwczoraj pobiegła do salonu do malowania pazurków, a ten jest pod jednym dachem z klubem osiedlowym…Klub ma trudności z czynszem, to odnajmuje pomieszczenia na usługi. Jak by pan redaktor chciał, na przykład, salonik masażu otworzyć, to szwagier pomoże…tanio.
- Dziękuję, panie Janie. Nie zamierzam na razie. I co, w końcu, z tą pana rudą?
- Ze co? Aaa… I akurat w świetlicy pan redaktor swoją pogadankę prowadził.
-I co?
-To ona spojrzała przez dużą szybę…
- I co, na litość boską!
- I wtedy pan redaktor podobno postawił oczy w słup i tak mówił tak… jak lunatyk jaki.
-Ale co niby mówiłem?
-„Ach, podnóżkiem najniższym pod twą boską stopą być”. Ryża Kachna nie ma specjalnie głowy do wierszy, ona we wciskaniu klientom zwiędłych kwiatów jest najlepsza, ale tyle zapamiętała.
- No tak, prowadziłem wtedy kółko poetyckie i czytałem swój własny wiersz. ”Do Elizy” go nazwałem.
- Właśnie. I ta ryża rozpowiadała, siedząc wczoraj pod suszarką, że przecież najnowsza redaktorowa ma na imię Malwina i tym podnóżkiem to pan redaktor chce być u tej pulchnej, co ją z przystanku odbiera za rogiem i do miasta podwozi.
- Ależ to koleżanka z pracy. Wandzia jej jest.
- Ja nie wnikam, panie redaktor. Ale na tych swoich pogadankach musi pan zmienić te nieszczęsne słowa.
- Na jakie niby?
- Takie bardziej życiowe. Na przykład, „ ubłocony bucior na śnieżnym prześcieradle twego serca postawić„. Żeby tak bardziej męsko brzmiało.
- Poeta z pana, drogi panie Janie.
- Ja się nie obraziłem, panie redaktor. Gieniuchna mnie jeszcze gorzej wczoraj wyzwała. Od inteligentów. Bo się niby za bardzo z panem redaktorem zadaję. I niby przesiąkłem…jakimś duchem.
- Ale czy to, co pan proponuje, drogi panie Janie, nie jest zbyt wulgarne? Te ubłocone buciory…na czystym prześcieradle… nieestetyczne takie. Na chama i brutala wyjdę.
-Woli pan ten ”podnóżek”?
- Nno… nie!
- Widzi pan redaktor. Trzeba się poświęcić. Sztuka…ona wymaga ofiar. I musi trafić te masy… między oczy.

wtorek, 21 października 2014

"Statystyka" - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego

-Nie mogę, drogi Panie Janie…naprawdę już nie mogę.
- W pana redaktora wieku? Trochę za wcześnie. Lekarzy bym się poradził…
- Panu to tylko jedno na myśli. Ja nie o tym…
- Ha…Skoro nie, to czym się tu jest martwić?
- Pan spojrzy. Na samej pierwszej stronie.
- No, ciekawe, ciekawe…”Zula podciągnęła pośladki”. Faktycznie, jakby trochę mniej zwisa…
- Ależ panie Janie! O tu…drobniejszym drukiem. Czytaj pan na głos.
- „Tylko 56 procent dorosłych Polaków czyta książki”. I co?
- Jak to co? Znaczy to, że pozostała populacja, czyli prawie połowa, nie czyta żadnej. To jest oficjalna statystyka.
- No, właśnie. Statystyka
- No właśnie. Statystyka, drogi panie Janie.
- Co pan redaktor za mną powtarza jak …magnetofon. Czy zna pan pannę Mariannę z Urzędu Pracy na Pradze?
- Nie miałem przyjemności.
- No właśnie, ja znałem, a przyjemności też nie miałem. Rezerwowała dla narzeczonego w wojsku. Taka nieczuła.
- Ależ panie Janie! Rozmawialiśmy o statystyce.
- Kiedy właśnie o tym chcę powiedzieć, a pan redaktor mi przerywniki wstawia.
- Ja wstawiam?
- A kto?
-No dobrze. I co z tą statystyką?
- Panna Mariancia właśnie po drugiej bezie i po czarnej kawie powiedziała, że pewien statystyk utonął w jeziorze, którego średnia głębokość wynosiła 5 centymetrów.
-Ha…ha…ha…Ależ to przedni dowcip.
- Może i przedni …dla pana redaktora. Mnie nie było do śmiechu.
- Dlaczego?
- Bo powiedziała, że jak na pożegnanie pocałowała narzeczonego dwa razy, a mnie ani razu, to średnia wynosi jeden pocałunek i mam się czuć, powiada, usatysfakcjonowany.. Tyle jest warta pana redaktora statystyka.
-Hm…Powiada pan?
- Jak najbardziej. I trzydzieści złoty na panienkę wydałem, za które miałem z Gieniuchną do kina pójść.
- Statystycznie wychodzi, panie Janie, że wydał pan na kulturę gastronomiczną po dziesięć złotych na osobę, wliczając w to pana szanowną małżonkę.
- Właśnie. Statystyka, panie redaktor.

piątek, 17 października 2014

Anna Wysocka - Kalkowska "Kiedy wiosna nie nadchodzi"

Jak tylko skończę czytać "Wyspy naftalinowe" zabieram do poduszki książkę Ani Wysockiej.
Okładka mnie zauroczyła, a tytuł pobudza do snucia różnych fabuł, od smutku, takiego głębokiego, jakim jest literalny bak wiosny, do przekornej radości, że przecież niemożliwym jest,aby wiosna nie nadeszła, zatem niemożliwym jest aby sprawy były nierozwiązywalne. Może to przekora Autorki,
aby, wprowadzając poprzez tytuł na pewien tor myślowy, pokazać przy końcu literackiej podróży jedną, najważniejszą w życiu, sprawną zwrotnicę :)
Tego nie wiem, i nie zamierzam czytać opisu, chcę wyruszyć w tę podróż bez drogowskazów, w której intuicję wesprą tylko słowa książki, jako jedyna droga :)




http://www.ebooki123.pl/kiedy-wiosna-nie-nadchodzi_p379

"Wyspy Naftalinowe" Aneta Skarżyński - opinia

Mam ogromną przyjemność przedstawić Państwu opinię naszej Pisarki, Pani Anety Skarżyński, którą przysłała do Wydawnictwa po otrzymaniu swoich debiutanckich egzemplarzy książki:)
Pani Anetko, my również dziękujemy za świetną współpracę, za szybką reakcję na nasze maile, bez tego nie udałoby się wydać książki w tak szybkim czasie. Tylko obopólne rozumienie tematu i sprawne działanie dwóch stron może przynieść dobre efekty.
Szczerze gratulujemy "Wysp naftalinowych", gdyż powieść jest urzekająca i dzięki jej lekturze przeniosłam się w czasy mojego dzieciństwa. Zabawna, a zarazem wywołująca przyjemne wspomnienia historia czasów naftaliny w szafach, octu na półkach sklepowych, korali z papieru toaletowego...
Dziękuję w imieniu swoim i załogi Psychoskoku za tę pozycję literacką.



Arystoteles kiedyś powiedział, że „najszybciej starzeje się wdzięczność”. Skoro tak, to muszę się spieszyć! Właśnie przed chwilą otrzymałam paczkę od Wydawnictwa Psychoskok. Chciałam na spokojnie otworzyć karton, ale ostatecznie nie wytrzymałam i go rozszarpałam. I ujrzałam pachnące, świeżutkie, niemal chrupiące autorskie egzemplarze Wysp Naftalinowych. To błogie ciepło spełnionego życzenia sprawia, iż moja wdzięczność aż tak szybko nie zwiędnie. Sądzę też, że krótkie i nieco ubogie „dziękuję” nie odda wszystkich uczuć w tym temacie, jak i samego szczęścia. A naprawdę cieszę się, że trafiłam do Wydawnictwa Psychoskok.
Mądrzy ludzie powiadają, że wszystko dzieje się we właściwym czasie i miejscu. Racja! W kontaktach z Wydawnictwem doświadczam tej prawdy bardzo wyraźnie. Na nowo poznaję znaczenie kilku słów: s z a c u n e k do utworu, ż y c z l i w o ś ć do autora, u p r z e j m o ś ć w kontaktach bezpośrednich, u w a ż n o ś ć w podejściu do zgłaszanych sugestii, oddanie sprawie, szybkość działania, pełen profesjonalizm. Te wartości zawsze będę cenić.
Pragnę podziękować P. Renacie Grześkowiak, która stała się promotorką mojej powieści, a przede wszystkim wróciła mi wiarę w sens pisania. Dziękuję P. Ryszardowi Krupińskiemu za zaufanie, jakim obdarzył debiutancką książkę i zaryzykował jej wydanie. Szacunek należy się również P. Grzegorzowi Malinowskiemu, bez którego zaangażowanych działań żaden geniusz pisarski nie ujrzałby światła dziennego, zaś wiekopomne dzieła, jak choćby mickiewiczowskie „Dziady”, mogłyby zejść na dziady. Słowa uznania kieruję ku całemu zespołowi, bowiem wszyscy jego członkowie przyczynili się do wydania nowej pozycji.
Jako śpiewaczka operowa z powikłaniami malarskimi i literackimi skutkami ubocznymi - nieuleczalny ze sztuki przypadek - wiem, że jestem wśród najodpowiedniejszych specjalistów, którzy rzeczywiście fachowo pomagają. Nie są to psycholog z psychiatrą, a Psychoskok! I choć to mój pierwszy skok na literaturę, wierzę, że następne również się odbędą wespół zespół z tą drużyną. Kończę już i wracam do wspomnianego pokiereszowanego kartonu , a przede wszystkim do książek, by móc dalej się cieszyć i dzielić mega radością z innymi.
Aneta Skarżyński

wtorek, 14 października 2014

BRAT- demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego

Aleśmy im, panie redaktor, dokopali…

-Komu niby?

- Tym Nazistom…dwa do koła…Ha…ha…ha. Dobrze im tak.
- Niemcom, panie Janie drogi, Niemcom…jeśli mówi pan o wygranym sobotnim meczu piłki nożnej na Stadionie Narodowym.
- No jakże to, panie redaktor? Przedwczoraj jeszcze pan redaktor mówił, że to Naziści w II wojnie światowej wyrządzili nam szkód na 850 miliardów dolarów, a teraz pan nagle zmienia zdanie… jak moja Gieniuchna po kolacji.
- Ależ panie Janie, musi pan odróżniać kontekst historyczny od ….sportowego, powiedzmy. Wrogowie nasi, z którymi walczyliśmy mężnie na śmierć i życie i których pokonaliśmy w sojuszu z naszymi dzielnymi aliantami, to byli Naziści, natomiast nasi obecni najlepsi przyjaciele, to Niemcy. Proste.
- I my od najlepszych przyjaciół będziemy żądali blisko tysiąc miliardów odszkodowania?
- Hm…Pan to od razu tak obcesowo. Tu trzeba bardziej finezyjnie. Taktownie. Dyplomatycznie.
- Rozumiem. Niby udajemy, że razem, zgodnie, ręka w rękę, idziemy prosto po czerwonym chodniku, a potem…szast… prast i… na lewo. Wpuszczamy w maliny najlepszych przyjaciół.
- Hm… pana prostolinijność czasem jest nieco… ambarasująca.
-W tym największy jest ambaras, panie redaktor…
- Wiem.”Żeby dwoje chciało naraz”.
- Właśnie. A jak znam naszych odwiecznych, śmiertelnych…tego…przyjaciół, to możemy się już zacząć oblizywać na samą myśl o tych stu milionach, jakie przypadną na każdego Polaka.
- Pesymizm pana jest co najmniej nieuzasadniony, drogi panie Janie.
-Ha…ha…Widzi pan redaktor te spracowaną dłoń?
- Niedomytą trochę, przepraszam.
- A bo wczoraj pomagałem swojej Gieniuchni konfitury smażyć.
- I co?
- A widzi pan redaktor kaktusa na tej dłoni?
- Nie mówię, że widzę.
- Otóż to. Nie tylko, że tych miliardów¦ nie zobaczymy, ale więcej powiem – sami z tych pretensji do wielkich pieniędzy zrezygnujemy …
- Co pan? Tak po prostu?
- Nie po prostu. Finezyjnie, taktownie i dyplomatycznie, jak pan redaktor mawiał – zrezygnujemy z roszczeń w imię umacniania odwiecznej przyjaźni między naszymi dwoma od zawsze i na zawsze braterskimi krajami…
- I co? Brat mniejszy i większy?
- To pan redaktor tak mówi.
- A w zamian co?
- Jakieś okruchy z bogatego pańskiego stołu zawsze spadną.

niedziela, 12 października 2014

"Obsesja" - Demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego

ech...przemytnik z tego Janowskiego- kompletnie zwariowany przemytnik :))))))




-Ja, panie redaktor, jako człowiek nieuczony…
- Dobrze, dobrze, drogi panie Janie, kryguje się pan…Niejeden redaktor naczelny niejednej gazety stołecznej zamieniłby się z panem na rozum.
- Pan redaktor ich czyta, nie ja.
- No dobrze, i co chciałeś pan tym swoim zagajeniem powiedzieć?
- Ze jak pamięcią wstecz sięgnę, to mi się zaczyna wydawać…
- Przepraszam, panie Janie, nie będę krytycznie się wypowiadał o naszym kochanym rządzie, który jest najlepszy…
-Ale co pan redaktor taki płochliwy? O chorobach zamierzałem podyskutować.
- Aaa, to można. O, tu mnie strzyka…i tu łamie…
- Przepraszam, ale pan redaktor to na płaszczyzne indywidualną, że tak się wyrażę, steruje bardziej…
- Swoja koszula bliższa…
- Znów przeproszę, że przerywam, ale ja chciałem bardziej tego…w skali ogólnoludzkiej…globalnie tak…
- A co pan tam chowa w dłoni?
- Zauważył pan redaktor? Zapisałem sobie na kartce te wyrazy, by pan redaktor lepiej zrozumiał moje wywody.
- Hm…No dobrze. I co z tą globalizacją?
- No właśnie. Jak pan redaktor sięgnie pamięcią…
- Poprzedni rząd też był najlepszy…
- Ależ co pan, panie redaktor!
- No dobrze już, dobrze.
-Więc jak pan redaktor sięgnie pamięcią wstecz do lat 90-tych, kiedy te biedne hivole…
- Kto?
- No ci biedni chorzy na AIDS…
- Rozumiem. Bardzo im współczuję. I co oni?
- Ano, chorowali w tej swojej Afryce cichutko, żurnaliści o nich pisali współczująco…gdzieś tam ich leczyli, nieszczęśnicy cichutko umierali…Wszystko działo się gdzieś daleko.
- Dopiero głośno się zrobiło, jak zawleczono tę chorobę do Europy i Ameryki. Pamiętam dobrze.
- Właśnie. I naraz, panie redaktor, znalazły się wielkie pieniądze na badania i szczepionki.
- A pamięta pan takiego jednego Murzyna, co celowo zaraził kilkanaście naszych dziewczyn? W Warszawie?
- Chyba po to go wysłano, panie redaktor. Takie miał zadanie. Im więcej białych zarazi, tym szybciej znajdą lekarstwo na tę straszliwą chorobę.
- I znaleźli, panie Janie! I jest szeroko dostępne. Za pieniądze, naturalnie. Spore.
- Otóż to! I dlatego, jak powiedziałem na początku, zaczyna mi się wydawać, że…
- Jak pan pamięta, nigdy na rząd nie narzekałem…
- …że obecnie chorzy na te je… bole…
- Przepraszam panie Janie, ale chorzy na Ebolę…
- Właśnie, myślę, że one też wierzą, że dopiero jak zachorują Europejczyki i Amerykanie, wtedy wynajdą lekarstwo i te wszystkie szczepionki masowo znajdą się w aptekach…
- Hm…Wie pan, panie Janie drogi, że to mi w pana relacji wygląda na spiskową teorię dziejów. Niesłuszną zresztą.
-Ja tylko powtarzam za panem redaktorem, co on w słuchowisku radiowym powiadał kiedyś, właśnie za wczesnego AIDSa…
- Ze co niby?
- Ze taki brodaty jeden…Marks mu było… miał rację, kiedy mówił, że ilość przechodzi w jakość.I właśnie ta ogromna ilość chorych przeszła wtedy w jakość i pojawiły się leki.
-Hm…Pan to ma taką długą pamięć, panie Janie. A poza tym, niemożliwie upraszcza pan.
- I chwalił pan redaktor tamten rząd…bardzo, co myśmy go obalili… solidarnie.
- Hm…tego. Odeszliśmy od tematu, drogi Panie Janie. Pana teoria graniczy z pewnego rodzaju obsesją. Tak rozumując dojdziemy do absurdu. Może jeszcze pan mi powie, że to wielkie korporacje farmaceutyczne potajemnie wyprodukowały wirus Ebola, aby teraz zarobić na jego zwalczaniu?
- Ha…ha…ha…Widzę, że czytał pan redaktor „Specyfik” wydawnictwa Psychoskok?
-W życiu! Nie tykam takich powieścideł. To małżonka moja pasjonuje się tym pisaczem. Jak mu tam? Janikowski?
- Jakoś tak. Gieniuchna też bez niego nie zaśnie.
- Ja, natomiast, drogi panie Janie, czytam właśnie „Strażnika bursztynowej komnaty” pani Kalety. Polecam.
- I co? Upilnował?

środa, 8 października 2014

Marzena Grzybowska - "Podstępna żmija czyli endometrioza"

http://www.ebooki123.pl/podstepna-zmija-czyli-endometrioza_p376


"Tyle dni zabrałaś z mojego życia. Przepłakałam wiele godzin, bo wprowadziłaś zamęt, cierpienie i strach. Myślałam, że jestem kimś gorszym, bezradnym, uciemiężonym. Wiele razy zastanawiałam się, jak dalej potoczy się mój los. Ale, zapomniałaś o jednym! Zapomniałaś, że paraliżując moje ciało, zmuszasz mózg do bardziej intensywnej pracy. W moim umyśle powstawały więc coraz to ciekawsze pomysły. Pomysły na siebie! Znalazłam w sobie ukryte talenty i pokłady wspaniałych możliwości, które dają mi wiarę w istnienie i sens życia." - cytat z książki Podstępna żmija, czyli endometrioza, będącej debiutem literackim Marzeny Grzybowskiej

Jąkała- demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- Be…be…be…be….
- Czy to w wyniku jakiego silnego wzruszenia zaczął się pan nagle jąkać, drogi panie Janie? Mogę polecić doskonałego specjalistę. Niedrogo bierze za wizytę. Wyleczył mojego kuzyna całkiem. Biedak na widok l ministra finansów w telewizorze tak się zaciął, że nic z siebie nie mógł wydusić… Wskazywał tylko palcem na ekran i powtarzał zupełnie bez ładu: ”ten… sk…ten…sk…ten…sk…”Dobrze, że przychodnia była niedaleko.
- Ależ ja sie nie jąkam, panie redaktor, tylko mówię, że do litery “be” już doszli
- Jakiej litery ”be”? Kto doszedł?
-Sam pan zobacz. Najpierw złapali tego, co to nas terapią gospodarczą szokował.
- Balcerowicza?
- Na litere “be”. Widzisz pan. Posadzili przy biurku. Samego jak palec. Tylko szklaneczke wody mu postawili. Nawet kawałka suchego chleba pożałowali.
- Szokowa terapia?
- Właśnie. Po czym na drugą stronę blatu doprowadzili trzech innych panów na ”be”…
-Kogo niby?
-Nie wierzysz pan? Belke, Bieleckiego i Buzka.
- Co pan powiesz? I co dalej?
- I huzia we trzech na jednego. Niehonorowo tak.
-Ale czego od niego chcieli?
- Niedokładnie tak pamiętam, bo dużo nie naszych słów zużywali, szczególnie ten Buzek…ale wiedziałem, że pan redaktor będzie czepliwy i je sobie spisałem. Gdzieś to mam… O… tu!
- Hm…” Pieniężne przepływy międzygałęziowe w warunkach postępującej pauperyzacji znacznego odłamu społeczeństwa a teoria monetarystyczna, ze szczególnym uwzględnieniem keynesjanskich uwarunkowań interwencjonizmu etatystycznego “ Uff! Sam diabeł może nogi na tym połamać.
-I tym Balcera okrutnie przygwoździli.
- Współczuję mu. I co on?
-Też takimi zagranicznymi słowami się odszczekiwał. Aż ich porządnie wnerwił.
-I co?
-Trzej panowie “be” koniecznie chcieli wiedzieć, czy szklaneczka, z której Balcer tak często popijał, jest w połowie pusta czy tez w połowie pełna. Jak dzieci. Przecież widać, że ledwo co zostało na dnie.
-Ha…ha…ha…To taka przenośnia, drogi panie Janie. Pytali , czy - jego zdaniem - stan gospodarki krajowej jest dobry czy raczej nie bardzo.
- Jak to wy, uczone, tak potraficie wszystko skomplikować, co proste…
-Po to ich kształcono pięć lat…albo i dłużej.
-Ja na swój prosty rozum to widze tak, panie redaktor – gdyby ci pana trzej mędrcy mieli ukraść, powiedzmy, cysterne spirytusu…
- Oni! Cysternę spirytusu. Ha…ha…ha…Już to widzę! Ha…ha…ha…
-Widzi pan? Dobrze. Potem szukaliby kupca na ten towar, no nie?
- A jakże. Ma swoją wartość rynkową..
-Otóż to !Gdyby już znaleźli nabywcę, długo by się targowali, prawda ?
-Jakże inaczej. Proces negocjacyjny czasochłonny i odpowiedzialny jest. Delegacje, rozmowy, diety…
-Widzi pan. A jakby już sprzedali ten spirytus, zastanawialiby się, gdzie i na jaki procent ulokować pieniądze…
- Ani chybi. Kapitału należy strzec i go pomnażać. Zainwestować mądrze. Powołać potem Radę Nadzorczą. Wybrać Zarząd. Poprowadzić posiedzenie…
- Jakby już i ten proces mieli za sobą, zaczęliby się zastanawiać, gdzie kupić wódke po odpowiedniej cenie, bo naród sie stale domaga tej rozrywki…
- Absolutnie. Cena jest funkcją, panie Janie, podaży i popytu. Krzywa popytu rośnie, kiedy podaż kształtuje się w granicach…
-Tak, tak…ma redaktor racje z tymi granicami. I gdzie by kupili te wóde?
- U Ruskich, bo droższa?
-Teraz widzi pan redaktor. Pare miesięcy by minęło, zanim zobaczylibyśmy na stole ulubioną półlitrówke. Znów w chlewiku szwagra musieliby my bimbrownię urządzić. A ile skarb państwa by przez to stracił! Przez tych panów be”?
-No, niestety, tak. Ale co chce pan właściwie powiedzieć?
- Nic wy, nauczone, nie rozumiecie. Cysterne z chłopakami przetaczamy na boczny tor, na miejscu otwieramy luki, rozcieńczamy spirytusik wodą i niezwłocznie uskuteczniamy te właśnie konsumpcje bieżącą, o której czterej panowie “be” się tak spierali z pianom na ustach. Tanio i bez zbędnej biurokracji.
-Pan to ma głowę, panie Janie. Gdyby jeszcze nazwisko na literę “be”.

wtorek, 7 października 2014

"Zadatki" - demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego


- Fotografią się pan interesuje, drogi panie Janie?
- Nie, nie… to siostrzenica robiła te fotke… Pierwszego dnia pobytu jej córeczki w przedszkolu. Popatrz pan.
- Istotnie…dzieciaki... laleczki, misie, jakieś klocki oraz pani wychowawczyni. Wszystko jak trzeba. Ładne. Będzie dobra pamiątka.
- To niech pan redaktor znajdzie na tym zdjęciu najbardziej inteligentne dziecko.
- Hm… Najpewniej będzie to właśnie córeczka pana siostrzenicy. Niech no się przyjrzę.
- Pan się nie spieszy, panie redaktor. Ja mam czas, bo Gieniuchna jeszcze u siostry przebywa. Nie mam specjalnie do czego wracać.
- Skoro to ma być dziewczynka, to chłopców eliminujemy. Ja bym stawiał na tę z warkoczykami…najpierw….potem na tę w drugim rządku.
- Ta druga to chłopczyk.
- Po czym pan poznaje?
- Tego, po czym się poznaje, tu nie widać, ale ten jest od Parsiuków… najmłodszy. Zdechłego szczura mi na wycieraczkę podrzucił. Ja go popamiętam.
- W takim razie ta z warkoczykami.
- Trafiłeś pan. Jak kulą w płota. Ta panienka to córeczka wyrokowca rozbojowego. Mamusia niedawno wróciła ze zmywaka z Nowego Jorku. Za zarobiony tam szmal otworzyła agencję towarzyską. Przystępne ceny. I panienki nie zużyte. Nie był pan jeszcze?
- Ależ panie Janie! Jak pan mógł pomyśleć? A poza tym, dziecko takich rodziców wcale nie musi być gorsze.
- Ależ nic nie mówię, tylko że nie zgadł pan. Szukaj pan dalej.
- A to dziewuszka w czapeczce?
- No widzi pan! Jeszcze nie jest pan stracony dla świata. To właśnie jest siostrzenicy najukochańszy skarb jedyny. A jaka inteligentna! Jak pan redaktor. Albo i bardziej!
- Taka zdolna?
- Ha! Po pierwszym dniu pobytu powróciła z przedszkola i w kuchni przy kolacji pięknie wyrecytowała nam wszystkim wierszyk. Mówię panu, aż mnie łza w oku się zakręciła.
- Patrz pan! Ja w wieku trzech lat żadnego wierszyka nie znałem.
- Widzi pan redaktor. Niemcy o takich mawiają wunderwaffe.
-Wunderkind.
- Właśnie.
- A pamięta pan może treść tego wierszyka?
- Jakże inaczej. Oto on.
„Ja piętolę to przedszkole
I tę panią też piętolę
Wszystkie misie i laleczki
Małpki, pieski i koteczki
Tylko jeża nie piętolę
Bo skulwysyn stlaśnie kole!”
- I co pan na to, panie redaktor?
- Hm…Z punktu widzenia teorii wiersza mamy tu, owszem, chyba ośmiozgłoskowiec jambiczny…
- Czy pan mi aby dziecka nie obrażasz?
- Ależ skąd! Wyrażam podziw dla metrum poetyckiego.
- Trzy latka, panie redaktor. A co będzie potem?
- Hm… przejdźmy zatem do warstwy leksykalnej…
- Bomba, nie?
- To znaczy, słowotwórstwo, owszem, jak na trzylatka, muszę powiedzieć, nie pozostawia wątpliwości co do szerokiego zasobu słownikowego…
- Otóż to…żadnych wątpliwości. Na własne uszy słyszałem.
- To słownictwo nienormatywne, natomiast… jak na trzylatka… muszę to panu powiedzieć… budzi pewne…
- Otóż to, panie redaktor. Nad podziw, prawda? Piękne. Jakie zdolne młode pokolenie nam rośnie.
- Hm… I tego się obawiam, panie Janie! Z takimi zadatkami.
- Ostatnio pan redaktor zgryźliwy jakiś się staje. Czy pana kobieta nie odmawia mu jego codziennych trzech złoty na piwo?

sobota, 4 października 2014

Aneta Skarżyński - "Wyspy naftalinowe"


"Wyspy Naftalinowe" to powieść dla całej rodziny.Czytanie jej sprawiło mi ogromną frajdę, gdyż jak w kalejdoskopie przeżyłam obraz po obrazie, czasy dzieciństwa. Książka wciąga już od pierwszych stron i nie wypuszcza do ostatniej kartki.
"Wyspy naftalinowe" to czasy późnego Gierka, to kolejki, ocet na półkach i towar spod lady, ale też dziecięca beztroska i rodzinna miłość przejawiająca się troską i szorstką gąbką w gorącej kąpieli.

Bohaterka ma osiem lat, jest zwariowana i pełna pomysłów, które niejednokrotnie przyprawiają o zawrót głowy ukochaną babunię.
Szczerość przekazu tamtych lat wywoła wiele wspomnień i nostalgię u niejednego czytelnika. Poprzez historię jednej małej dziewczynki, wiele rodzin powróci wspomnieniami do drugiej połowy XX wieku. Powieść zawiera szereg powiedzonek, wyniesionych z rodzinnego domu, które rozśmieszą i roztkliwią. Zapewniam, że "Wyspy naftalinowe" to statek kosmiczny, który przenosi w czasie, a na wycieczkę po przeszłości Pani Aneta Skarżyński zapewniła nam fantastyczną ośmioletnią przewodniczkę :)

Jolanta Maria Kaleta - Strażnik Bursztynowej Komnaty


18 października 2014r. (sobota) premiera najnowszej powieści autorki Jolanty Marii Kalety "Strażnik Bursztynowej Komnaty"

Wierni fani wiedzą, jak wspaniałą pisarką jest Pani Kaleta i jakie wielkie dawki emocji daje nam w swoich książkach. Ale do zapoznania się z jej twórczością zapraszamy też nowych czytelników, którzy chcą zgłębić tajemnice prawdziwych historycznych wydarzeń, mających autentyczne miejsce w przeszłości. Forma w jakiej autorka przedstawia wszystkie fakty, daje odbiorcy wrażenie i poczucie, jakby sam znajdował się w epicentrum tych wydarzeń.

Tym razem autorka sięgnęła po największą zagadkę drugiej wojny światowej, a mianowicie Bursztynową Komnatę, która według wielu ekspertów została ukryta na Dolnym Śląsku. Akcja powieści rozpoczyna się znalezieniem zwłok inżyniera Pawła Rylskiego, który od wielu lat prowadził poszukiwania owej komnaty i ponoć był bardzo bliski jej rozwiązania. Dokumentacja, która miała ułatwić śledztwo - zaginęła. W kręgu podejrzeń zamordowanego stoi jego żona Ewa, która była zazdrosna o sukcesy męża. Cała sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy znalezione zostają zwłoki kolejnego człowieka. Dlaczego policja i prokuratura nie dążą do szybkiego rozwiązania sprawy? Dokąd doprowadzi Rylską znaleziona fotografia sprzed lat wśród rzeczy męża? Kolejna fantastyczna pozycja, gdzie wątek kryminalny przeplata się z sensacyjnym. Zgrabnie uknuta intryga, szybkie tempo i gwałtowne zwroty akcji sprawiają, że powieść czyta się jednym tchem i nie można się oderwać aż do ostatniego akapitu. A jest on zaskakujący.

Odsyłamy również do zapoznania się z twórczością autorki http://www.wydawnictwopsychoskok.pl/autor/3/jolanta-maria-kaleta

...............................

ciiiii....
tylko policzek szelest czyni
muskając jedwab poszewki..
ciii....

Stołpce

Jakiś czas temu miałam przyjemność poznać się z panem Aleksandrem Janowskim.Nasze rozmowy oczywiście dotyczyły literatury w szerokim znaczeniu,ale poruszyliśmy również temat wydanych przez pana Aleksandra książek. Znałam wszystkie tytuły, czytałam recenzje,ale osobiście nie przeczytałam żadnej książki.Nie z przekory,czy niechęci do czytania,tylko ja nie lubię czytać kryminałów, przemoc jest dla mnie nie do przyjęcia i nie zamierzam kołatać sobie nią głowy w celach rekreacyjnych.Nie zraziło to pana Aleksandra,a wręcz przeciwnie...przesłał mi do przeczytania piękną historię, nigdzie jeszcze nie publikowaną i nie wydaną w żadnym wydawnictwie.

"Stołpce" to historia chłopaka, któremu przyszło urodzić się pod koniec wojny na Białorusi w polskiej rodzinie. Piękna historia rozwoju intelektualnego, samozaparcia,radości z życia,a jednocześnie świetny dokument o tamtych czasach. Polska Ludowa z jej kolorami i odcieniami,obraz niewyszukany,a jakże pociągający,bo pozwalający nam zobaczyć Polskę oczami młodego intelektualisty,ambitnego,rozumnego i całkiem zdrowo myślącego. Styl i kultura pisarska pana Aleksandra zachęciła mnie do zakupu jego książek i zamierzam je sobie wszystkie przeczytać. W sprzedaży są już dwie części: "Tłumacz - reportaż z życia" I i " Reportaż z życia" II.
Miła nowina...Biografia Pana Aleksandra doczeka się niebawem kontynuacji w części trzeciej :)))
Tak to jest, z każdego podwórka inny snop światła bije,a wszystkie rozjaśniają naszą historię:)

OPADANIE

Spadam w dół... Powoli... świadomie regulując prędkość.
Mam czas rozejrzeć się dookoła.
Mijam drwiny i kpinę pseudo przyjaciół.
Uśmiechają się nieszczerze, wystawiając zębiska
gotowe pokąsać.
Zahaczam o tak zwaną troskę....
Nie żebym miała coś przeciwko zatroskaniu (matka troszczy się o dziecko) , ale jest mi to zbyteczne.
Spadam...
I co.... w trosce o moje pośladki ktoś rozłoży siatkę na dole?
Lecę sobie i myślę o tym co na górze...
O ambicjach , planach , marzeniach...
Wiele tego było. Zrywy następowały w dość systematycznych odstępach.Serce wyrywało się z piersi gotowe do wyższych celów....... umysł spał... i spał.... i spał...
Fajnie tak sobie lecieć w ciemną pustkę.
Nic nie boli , nikt nie przeszkadza.
Tylko delikatny szum w uszach nuci zapomnianą melodię.
Jakieś tchnienie budzi nostalgię za młodością,
może nawet za marzeniami. Ale przemija.
Widocznie przecięły się nasze drogi gdzieś w czasoprzestrzeni...
Znowu jestem spokojna..
Spadam sobie delikatnie, zwiększając prędkość.
Szum w uszach miesza się z szumem fal , z trzepotaniem
ptasich skrzydeł w parku, z " Franią" która w monotonii
swych obrotów posiadała moc wyciszenia i uśpienia małej dziewczynki, wtulonej w kupkę prania, w zaparowanej łazience.
To szum wspomnień o przeszłości.
Dobra ona była, ale przeminęła...
Zamykam oczy....
Przemijam...