wtorek, 30 września 2014

Demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego - Ćwiczenia !


Smaczniuchny kąsek ... Zapraszam :)))


-Tym razem to nie widziałem pana chyba z miesiąc? Na tak długich wczasach państwo byli? Gdzieś za granicą czy u teściów pod gruszą?
- Poniekąd, panie redaktor, można i tak powiedzieć. Ojcowizna ukochana mnie na ćwiczenia rezerwy powołała.
- No to pan dumnie spełnił swój zaszczytny obowiązek, panie Janie. Mnie, niestety, nie potrzebują. Ostatnio do magazynów wojskowych mnie przydzielili…Całe dwa tygodnie stare koce przeliczałem. W duchocie i kurzu,
- No tak, platfusów i gazeciarzy im nie potrzeba.
- A gdzie pan trafił? Do kuchni?
- Zamierzoną obrazę pan uskuteczniasz, panie redaktor, czy nieświadomość swoją jako typowa cywilbanda wykazujesz?
- Ależ drogi Panie Janie, bez obrazy… Dobrze panu życzę, bo jak mówi armijne przysłowie, ”przy kuchni zawsze syty i ogrzany będziesz.” Ja w tym właśnie sensie…życzliwym.
- Się nie obrażam, panie redaktor. Prawie pan trafiłeś. Do szkolenia politycznego mnie wstawili.
- Politycznego? Pana? Ha…ha…ha…nie mogę.
-I znów pan redaktor obraźliwie się zachowuje. A takich okularników - magisterków to ja w plutonie miałem sześciu.
- I pan nimi dowodził? Starszy szeregowy?
- A jakże, panie redaktor. Magisterki wszyscy byli z rocznika, co to szkolenia wojskowego nie oglądał na oczy. Szeregowcy. Wszyscy co do jednego.
- Coś podobnego!
- Tak jest! I pan porucznik nakazał mi, jako najstarszemu stopniem z tej cywilnej zbieraniny, z nimi szkolenie prowadzić.
- Tak? A na jakiż to temat?
- Ogólnowojskowy, panie redaktor. Ważne takie tematy kazał poruszyć. O chlubnych tradycjach, obowiązku obywatelskim i takie tam. I poszedł sobie na piwo do kantyny.
- I co im pan powiedziałeś, tym magistrom?
- Powtórzyłem, co pan redaktor kiedyś w telewizorni gadał.
- Co mianowicie?
- No może nie wszystko zapamiętałem dokładnie, ale początek i koniec jeszcze pamiętam.
- No, no.
- Polska, kursanci – tak rozpocząłem zajęcia – miała trzech wieszczów : Mickiewicza, Słowakiewicza i Konopnickom.
- Słowackiego.
- Widzi pan… i tak samo się odezwał taki bezczelny, zachudzony okularnik z pierwszego rzędu…
- I co?
- Najpierw mu wyjaśniłem, że polski on był, nie czeski i nie słowacki. Potem zgodnie z regulaminem służby polowej nakazałem: ”szeregowy Balcerzak, od tej brzozy do obiadu biegiem marsz” i pogoniłem, by mi wysokiego autorytetu dowódcy nie podważał.
- A reszta? Nie odezwali się?
- Siedzieli jak te trusie, magisterki nieszczęsne.
- No dobrze, a co z Mickiewiczem?
- Tak, jak pan redaktor opowiadał, po cholerę do tej Turcji pojechał i zmarł z tęsknoty za Litwą, ojczyzną moją.
- Jego.
-I właśnie tak mi podskoczył taki grubaśny z trzeciego rzędu przy oknie.
- I co?
- Stosownie do regulaminu: ”szeregowy Wiśnia, od tego miejsca i z powrotem cały długachny korytarz ma lśnić i błyszczeć”.
- I co?
- Dyscyplina, panie redaktor, to podstawa wszystkiego.
-Taaak. Rozumiem. A co z biedną Konopnicką? Kogo pan za nią ukarał?
- To już pan wie, panie redaktor? A miała być tajemnica wojskowa. Szeregowca Kwaśniaka pogoniłem zasłużenie.
- A dokładnie za co?
- Kiedy mówiłem, że ta wybitna wieszczka może służyć jako przykład zastosowania broni biologicznej w warunkach pola walki, to ten natręt właśnie Kwaśniak bezczelnie zachichotał…i cała drużyna za nim…
- I co?
- Regulaminowo: ”drużynaaaaa…. do czyszczenia kibli wojskowych biegiem…maaaaaaaarsz.”
- Jasne. A powiedz mi jeszcze pan, drogi panie Janie, jak pan został tym starszym szeregowym?
- Z ludźmi trzeba umieć żyć, panie redaktor. Jak byłem na poprzednich ćwiczeniach, to przedostatniego wieczoru za resztę forsy postawiłem naszemu pisarzowi batalionowemu skrzynkę kapslowego piwa z pobliskiego GS-u. Następnego dnia miałem awans. Podpisany przez samego kapitana.
- A gdyby pan miał pieniądze na dwie skrzynki?
- Kapral, ani chybi, panie redaktor.
- Mój ty Boże!
- Reagujesz pan redaktor jak ten porucznik, któremu potem zdałem sprawozdawczość z przebiegu szkolenia. I jeszcze za głowę się chwycił.
- Obsztorcował pana?
- Skądże! Pochwalił za lśniące posadzki i toalety. Takich czystych nie mieli od wizyty generała w tej jednostce, sprzed dwóch lat.
- Rany boskie!
- Strasznie religijny się robi pan redaktor jakiś.

poniedziałek, 29 września 2014

Demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego - "Sztuka"

Z radością informuję, że nasz Jan i szanowny pan redaktor przeprowadzili kolejną pogawędkę :)))


- Nic panu redaktorowi nie dolega?
- Nie, a bo co?
- No bo redaktor ostatnio chodzi jakoś inaczej…brzuch do przodu … i wygląda jakby wszystkie rozumy pozjadał…jak jaki minister albo i wyżej…
- Ha…ha… Ciekawie pan to ujął, drogi Panie Janie…ciekawie. Przyznam, że od kiedy małżonka wyjechała na wczasy, stołuję się w bufecie u artystów, a tam porcje serwują takie bardziej wymiarowe, powiedziałbym….może stąd te moje zmienione kształty
- I nie starcza redaktorowi siły woli, by pozostawić połowę porcji na talerzu?
- No jakże można! Zapłacone przecież. A poza tym, właściwie starcza…bo deseru zdecydowanie odmawiam…drugiego.
- Ha…ha…dobre. Na szczęście pani redaktorowa niedługo wraca, to się panu skończy to żerowanie. Znów przejdzie pan na paszę łąkową.
- Na co?
- Marchewkę i sałatę. Wiem, bo w pralni pani redaktorowa się chwaliła, jakie ekologiczne gospodarstwo domowe prowadzi i jak odchudziła pana i jak pan redaktor pasjami - powtarzam za nią – zieleninę uwielbia pasjami.
- Hm… właśnie kupujemy nową pralkę, by małżonka nie musiała taszczyć te stosy bielizny do pralni osiedlowej. A sałata i te…selery mają znaczne wartości odżywcze.
-Dlatego pan redaktor jak chuchro wyglądał i pod wiatr nie mógł ustać?
- Hm… tego…to nie poryw wichury mnie wtedy przewrócił – chociaż była niezwykle silna tego poranka - tylko sąsiedzkie dziecko w pogoni za piłką wpadło mi pod nogi i… upadłem.
- No niech panu będzie. W każdym razie chcę, by pan wiedział, że dopiero teraz jak człowiek wygląda, a nie jak ten…redaktor gazetowy.
- Zmieńmy temat, drogi Panie Janie, bo konsensusu w tej materii nie osiągniemy, jak widzę. Jak pan wie, kultura dyskusji polega na tym, by zachować szacunek do podglądów interlokutora.
- To pan redaktor już się dowiedział o tym lokatorze?
-Jakim lokatorze?
- No tym od Maciejaków, co wyjechał autem z panią…ojej…co ja plotę? Nic nie wiem o żadnym lokatorze i żadnej plotce, co moja Gieniuchna z pralni przyniosła…
- Nie licuje panu, panie Janie, jako mężczyźnie, maglowe jakież plotki roznosić.
- Racja, racja, panie redaktorze drogi….nie tego…licuje. Co to ja chciałem powiedzieć? Już wiem! Dlaczego pan redaktor teraz chodzi jakby wszystkie rozumy pozjadał? Jak jaki ważniak. O to miałem spytać.
- Ha…ha…Sądzę, że wiem, co pan mam na myśli…Ha…ha… Otóż, postanowiłem zostać sztuk mistrzem, drogi panie Janie?
- Sztukmiszczem? Króliki będzie pan w cyrku z kapelusza wyciągał? Piłkami żonglował? Nie przystoi panu redaktorowi…jak chłystkowi jakiemu. Nie uchodzi. Tego…nie licuje nawet, że tak powiem.
- Ależ, drogi Panie Janie! Nic podobnego! Sztukę sceniczną napisać zamierzam o życiu naszego osiedla.
- Naszego osiedla? To o czym?
- O naszych codziennych sprawach zwykłych ludzi, o ich problemach, wydarzeniach rodzinnych.
- Ale mnie pan redaktor w tej sztuce nie obsmarujesz?
- Ależ skąd, panie Janie, to będzie fikcja literacka, tak zwana licentia poetica.
- I tego się boję. Gieniuchny mojej też nie?
- Daję słowo.
- No to pisz pan. I możesz pan osiedlową historię miłostkowom wstawić, by było śmieszniej. Kiedyś w telewizornii pokazywali, jak taki jeden czarny udusił z zazdrości swoją kochanicę, bo inny frajer jej chusteczkę zakosił…
- Otello. Otello, panie Janie.
- O właśnie! Jakoś tak…nie po naszemu się wabił. A czy mogę spytać, czy pani redaktorowa przypadkiem chusteczki wyszywane ze swoim imieniem posiada?
- Skądże. Nie używa. Korzysta tylko z jednorazowych chusteczek higienicznych produkcji dawnych Zakładów Mechanicznych imienia Rewolucji, obecnie Sami Swoi.
- Mądra kobieta.
- Dziękuję. Powtórzę małżonce pana wyrazy uznania.
- Powtórzy pan redaktor, powtórzy. I Gieniuchna też ją …tego…podziwia. Taka sprytna.

Autor Aleksander Janowski

sobota, 27 września 2014

Aleksander Janowski w kolejnym urywku.



Fragment Spirali


-Czy naprawdę nie boisz się tam pracować - dotarło do mnie naraz jej pytanie. Musiałem się zamyślić.
-Dlaczego miałbym się bać? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
-Wszyscy mówią, że tam ruska mafia rządzi.
Musiała widocznie spytać, dlaczego pracuję w banku w rosyjskiej dzielnicy Nowego Jorku.
Nie ona pierwsza.
-Bo znam ich język. Czasami przychodzą sympatyczne babcie w wełnianych chustach czy dziadkowie obwieszani medalami za II wojnę, i ani słowa po angielsku. Więc jestem potrzebny.
-Dlaczego z medalami? - dopytywała się dziewczyna, siedząc ze skrzyżowanymi nogami, z beżowym prześcieradłem pod brodą, opierając się o jasnożółte poduszki.
-Bo uważają, że jak pozawieszają na piersi te sowieckie nagrody państwowe, to ich w amerykańskim urzędzie będą bardziej szanować. W Rosji tak jest.
-A mafii się nie boisz?
Nie ona pierwsza mnie o to pyta, więc odpowiedź mam od dawna przygotowaną.
-Jaka mafia? Widziałaś tam kiedykolwiek Wanię czy innego Stiopę biegającego po ulicy z karabinem maszynowym? Bulwarowa prasa jak zawsze przesadza, w pogoni za sensacją.
-No dobrze - łaskawie zgodziła się. „Wiesz na pewno, że mafia to abrewiatura”.
-Nie tylko - stwierdziłem autorytatywnie - ale i porwania, zabójstwa, wymuszenia, rozboje…
Zaśmiała się głośno. Jej kieliszek przechylił się, roniąc kilka kropli na kremowe prześcieradło.
-Co innego mam na myśli. Samo słowo „mafia” to jest skrót z kilku słów.
-Serio? - zdziwiłem się. „Z jakich”?
-Pamiętasz z historii, że armia napoleońska okupowała kiedyś Włochy? - zwilżyła usta szampanem.
-Hm…musiałem wtedy mieć grypę albo szkarlatynę i chyba nie byłem na tej lekcji - tłumaczyłem się żartobliwie.
-No tak. .. w każdym razie po jakimś czasie na okupowanych terytoriach narastał - mówiąc współcześnie
-antyfrancuski ruch oporu.
-Rozumiem - potwierdziłem, że jej wysiłek nie idzie na marne.
-I Włosi pisali na murach ”śmierć wszystkim Francuzom, niech żyją Włochy”.



-Ładnie - stwierdziłem. Tylko strasznie długie. Zanim to napiszesz, już cię patrol francuski pochwyci. I podstawi pod tą samą ścianą. Na tle twojego świeżutkiego napisu.
-Słuszne rozumowanie. Twoje zdrowie - uniosła kielich.
-Nasze - skorygowałem. Nasze wspólne. I za twój przyszły awans.
Wypiliśmy, trącając się. Kieliszki pięknie dzwoniły. Idylla.
Iwona zaczęła pisać palcem na mojej piersi.
MORTE

i niżej

ALLE


i niżej


FRANCJA

i niżej

ITALIA


i jeszcze niżej

AVIVA

-Czytaj same pierwsze litery - położyła rękę w okolicy tego ostatniego słowa.



-MAFIA - powiedziałem posłusznie, zduszonym głosem, myśląc o czymś zupełnie innym. Na moich palcach można było naraz policzyć do dwudziestu jeden.

czwartek, 25 września 2014

Z wysokości satelity widać wyraźniej co to ludziom po głowie chodzi :)


Wala przymierzała właśnie w domu towarowym piękną polską sukienkę – czerwona, długość nieco powyżej kolan, bez rękawów, z dopasowaną talią i wycięciem w trójkąt na plecach, kiedy usłyszała za sobą dźwięczny głos:
-To dla tego Wasi tak się stroisz - toż to Swietłana z laboratorium.
- Ależ skąd, żadnego Wasi, to tylko kolega z biura.
Dobrze, dobrze, koleżanka lepiej wie i widzi, że ten kolega nawet zaczął wody kolońskiej po goleniu używać, czego nigdy przedtem nie robił. Do tego paraduje od tygodnia w nowym garniturze. To dla kogo niby? Dla kolegów? A teraz Wala kupuje sobie suknię?
- A, bo przyjeżdża teatr z Moskwy i idziemy na przedstawienie.
- A nie mówiłam? Z kolegą? Oczywiście. A poza tym, przyszły z laboratorium te twoje wyniki badania tej tony kamieni, coście przywlekli... z wycieczki... Z kolegą. Przymrużyła oko, zakręciła się na pięcie i już jej nie ma. Narwana, ale fajna.
Faktycznie, Wasia wieczorem na kilometr pachniał czymś ostrym i duszącym, więc pod pozorem spaceru na świeżym powietrzu Wala zmusiła go do kilkakrotnego przedefilowania z nią przed gmachem teatru, aby natrętny zapach trochę wywietrzał. Pomogło. Młodzi ludzie obok, z lewej strony w tym samym rzędzie, tylko na początku pociągnęli nosem, potem przestali zauważać. Para z prawej, w podeszłym wieku, widocznie zakatarzona albo z przytępionym zmysłem węchu, nie zareagowała w widoczny sposób.
Sztuka była o miłości. Właściwie, to częściowo o miłości. Takiej jednej sympatycznej studentki do chłopaka - artysty. Wzruszające. On jej nie kochał, a ona go bardzo. I to było w miarę normalne. Bo reszta to była o takich, co to kochali… inaczej. I słowa takie padały ze sceny, że nie wiadomo, gdzie oczy podziać. I o rodzicach nic dobrego, tylko same pretensje… i wyzwiska.
I że małżeństwo to już śmieszność i tylko aby szybko sypiać… często i z byle kim. Najlepiej kilka razy dziennie. I różne wyrazy. Takie, co na płotach chuligani wypisują. Plugastwo.
Na przerwie Wasia zaprosił ją do bufetu na lampkę bardzo zimnego szampana i powiedział, że takie brudy i pseudowolności i ten zachodni dekadentyzm to już w Rosji były po Rewolucji Październikowej i do niczego dobrego to nie doprowadziło. Odwrotnie nawet. I całą tę Rewolucję urządzili obcokrajowcy, nie Rosjanie. Rosjan oszukano i oni są ofiarami. A on jest za prawosławiem, jako religią państwową i środkiem do odrodzenia duchowego Wielkiej Rosji. I to się Wali u niego spodobało. I to, że chce mieć dużo dzieci.” Rodzina to podstawa” – tak powiedział. I na drugi kieliszek jej nie namawiał. To dobrze.
Druga część sztuki była jeszcze gorsza. Wszystko dotychczasowe jest złe. Wszelkie zakazy krępują wolność jednostki. Na wszystko, co na świecie jest jeszcze niedobre, jedynym lekarstwem pozostaje wolny rynek. I wolna miłość. Prymitywny patriotyzm i inne przeżytki to jest wybujały nacjonalizm. Przez jeden rząd światowy będziemy dążyli do szczęścia ludzkości. Tu Wasia szepnął jej na ucho, że takie hasła już kiedyś głoszono i miał je realizować światowy proletariat pod wodzą bolszewików. Tym razem zdaje się, czynią to tak zwani kosmopolici. Tak on uważa.
Wala nie miała głowy do takich rozważań. Polityka to nie kobieca sprawa. Popatrzyła uważniej na scenę. Główny bohater sztuki w bardzo obcisłych rajtuzach - chyba wypchanych w tym męskim miejscu? - nawet nienajgorzej się prezentował. Wasia musiał zauważyć, że aktor jej się podoba i szepnął, że tamten jest „homolub”. Coś podobnego! Policja na to pozwala?
Po teatrze Wasia odprowadził ją pod sam dom. Naraz się zrobił cichy i milczący. Żeby mu czego głupiego do głowy nie przyszło, Wala szybko się pożegnała i zniknęła w bramie. Potem pomyślała, co by było, gdyby zaprosiła go do siebie na herbatę? Wiadomo, co by było i wtedy musiałaby mu dać po łapach i cała przyjaźń była by zepsuta przez takie głupstwo. Nie, niech będzie jak jest. Raz już była zamężna. Nie będzie się spieszyć. A jak się jemu znudzi czekanie? To niech sobie poszuka innej naiwnej. Pełno tego się kręci. Frajerek młodych. Jak poważnie o niej myśli, to poczeka.

Aleksander Janowski - fragment książki "Satelita"

środa, 24 września 2014

Dzisiaj Pan Aleksander Janowski wkręca nam "Spiralę" ... znaczy urywek z powieści :)




- Daj mu pan spokój - zachichotała Alex. On jest grzejnik… ze skwatu. Ksywy nie znam. To kałboj. Jeszcze haluny ma i zgon totalny po pudrze. O mało wczoraj złotej kuli nie wylosował. Nic nie kuma i ciągle dołuje. A ja jestem na głodzie po abście… chcica mnie naszła dzika, a hermetyk łapsy nam odebrali… Działki ani niucha wy tu nie macie, co? Może być wąchadło.
Policjant ze zdumieniem i niedowierzaniem przyglądał się obojgu. Wstał, otworzył szeroko drzwi na korytarz.
-Paul, wpadnij na chwilę - wrzasnął gdzieś w przestrzeń.
Po kilku minutach do pokoju lekkim krokiem baletnicy wszedł krótko ostrzyżony blondyn, schludny, w rogowych okularach, brązowych dżinsach i kremowej koszulce golfowej. Typ ascety, naukowca i analityka.
-Co jest, stary?
- Przetłumacz mi na ludzki język, co oni plotą - wskazał palcem na Alex. „To jest dziewczyna”.
Alex powtórzyła posłusznie wszystko jeszcze raz.
Zużyła nieco mniej słów, niż za pierwszym razem.
- Stary - Paul klepnął aspiranta po ramieniu. „To przecież jest dziecinnie proste. Mój starszy też tak do mnie nadaje. Tamten typ jest narkomanem o nieustalonej tożsamości, taki maminsynek, miał halucynacje i zwidy po wczorajszym zażyciu silnego narkotyku, którego o mało nie przedawkował i nie przeniósł się na tamten świat. W obecnym stanie jeszcze jest niepoczytalny i ma silną depresję. Dziewczyna stara się uniezależnić od nałogu, ale ma straszliwe nawroty i chęć na zażycie…Ponieważ policjanci im zarekwirowali środki odurzające w procesie zatrzymania, to ona pyta, czy nie macie tu jakiejś substancji psychotropowej? Może być niekontrolowana, typu klej albo środek do prania, cokolwiek, co da się wąchać… Tak to wygląda.”
- Jesteś geniusz - Jerome spojrzał z podziwem i wdzięcznością na kolegę. „Masz u mnie duże piwo”.
- Dwa, skorygował tamten. Ich jest przecież dwoje - wyszedł salutując żartobliwie.
- A ten tu był git wczoraj nawalony - wtrąciła się Alex. „Taki chojrak” - wyrzekła z uznaniem. „Ma organizma. On tylko teraz jest przejarany i nic nie wiąże, ale normalnie za dużo w żyłę nie daje i adidas nie jest. „Mówię, że niczego nie pamięta, ale na ogół za dużo nie przyswaja i nie jest hivol, to znaczy nie jest chory na AIDS” - wytłumaczyła w odpowiedzi na nierozumiejące spojrzenie aspiranta. „Jego przodek jest mocno szmalowy i przytruł ostatnio, że jak ten jego tu potomek zejdzie z przygrzewania, to git fura dla mnie murowana… bimer albo inny merol… nie jakiś kaszlak.”

czwartek, 18 września 2014

Aleksander Janowski w urywku "Mucha"

Skręcili na boczną drogę prowadzącą do podmiejskiej posiadłości Bossa na stromym brzegu cieśniny oceanicznej. Miała ona swoją historię, znaną jednak nielicznym tylko.
W 1902 roku, na wycieczce do Francji Południowej podczas zwiedzania lokalnego zamku pewien amerykański miliarder zapragnął mieć taki sam – z wieżyczkami, wysokimi murami, fosami, zwodzonym mostem, parkami i stawami.
-Ma pan szczęście – zakrzyknął wesoło utytułowany arystokrata – gospodarz towarzyszący ekscentrycznemu jankesowi. „Zachowały się wszystkie plany... Może pan zbudować u siebie dokładną replikę”.
- Ależ, kochany - bezceremonialnie odezwał się tytan finansowy, klepiąc z nadmiaru demokracji Francuzika po plecach, o mało co nie wytrącając tamtemu kielicha z szampanem – „ja nie chcę a castle czyli zamku, zbudowanego na wzór twojego ja chcę the castle –/ czyli ten oto zamek/ – wyjaśnił rechocąc wesoło przedstawiciel Nowego Świata. Zaaferowana tłumaczka, miniaturowa czarniawa damulka średniego wieku, o chłopięcej fryzurze, w czarnej bluzce, długiej czarnej spódnicy, na płaskich obcasach widocznie nie dosłyszała pierwotnie tego niuansu.
-Jak to, mój? – zaniemówił Francuzik z wrażenia.
„Mogę sprzedać, ale przecież to kosztowałoby pana co najmniej tonę złota”- stwierdził po dojściu do siebie i dokonaniu szybkiej kalkulacji.
-No problem – pykając cygarem powiada zamorski oryginał. „Czekiem czy gotówką”?
Francuz zakrztusił się szampanem. Musiano go mocno klepnąć po plecach i napoić szampanem z nowej butelki. Amerykanin natomiast zażądał whisky. Z lodem. W lipcu, wyobraźcie sobie. We Francji. Na południu. W taki upał.
Musiano mu wytłumaczyć, że miejscowy kraj nie jest jeszcze aż tak zaawansowany w postępie cywilizacyjnym i dlatego tu masowo pijają ten lokalny kwaskowaty napój. Whisky mogą dostarczyć z miasta, kierowca czeka na polecenie. Lód powinien mieć aptekarz, jeśli przypadkiem już nie zużył na okłady.
Amerykanin machnął ręką, ulegając perswazjom żony by nie wszczynał awantury i że tubylców należy cywilizować stopniowo. „Okej, niech będzie to ich bąbelkowate wino dla kobiet” – westchnął z rezygnacją.

Transakcji dobito na miejscu, w cieniu ponad trzystuletniego cisu „nieco starszego od pańskiego kraju”– zauważył dowcipnie gospodarz, ale ta zamierzona uszczypliwość nawet nie dotarła do świadomości rumianego grubaska w szelkach. Tylko jego małżonka zmarszczyła na chwilę kształtny nosek. I osobisty sekretarz spojrzał z przestrachem.
Podzielono w ustronnym gabinecie wagę jednej tony złota na ciężar jednej złotej monety z podobizną Prezydenta Waszyngtona. Uzyskano odpowiedni wynik, przyprawiający o zawrót głowy. Francuzów. Szczególnie panią markizę. Tyle złotych krążków! „Pod sam sufit naszego fioletowego buduaru” – jak wyjaśnił jej uprzejmie małżonek. Zemdlała z wrażenia w jego ,męskich niegdyś, ramionach. Ocucono ją szampanem i octem jabłkowym. Octem natarto skronie. Szampan wypiła już samodzielnie.
Nowy właściciel posiadłości polecił swemu sekretarzowi skontaktować się niezwłocznie z partnerem biznesowym – znanym greckim potentatem, posiadaczem ogromnej floty pełnomorskiej. Oraz zamówić najlepszego miejscowego architekta, wraz z tysiącem robotników. Od jutra.

- Cóż to, mój drogi panie, zamierzasz tu przebudowywać? – sarkastycznie zauważył uszczęśliwiony markiz, ściskając w ręku czek bankowy z dużym zadatkiem.
-Nic, niczego nie zmieniam... Biorę jak jest... – uprzejmie wyjaśnił nasz krezus.
-To po co robotnicy?
-Będą rozbierać... kamień po kamieniu...pod nadzorem architekta.
Zemdlonemu Francuzowi lokaj musiał wylać na twarz pół butelki doskonałego Veuve Alice Margot, by go ocucić. Oprzytomniały, poprosił o więcej tego boskiego napoju.
Rzeczony zamek, starannie rozebrany do fundamentów – każdy kamień ponumerowany – przewieziony w ciągu dwóch lat na tysiącu statkach można dziś podziwiać w całej okazałości, za opłatą turystyczną, na wysokiej skarpie pod Nowym Jorkiem. Na frontonie wybito dumny napis „1904.” Obecny Boss otrzymał okazałą posiadłość w posagu, a jakże. W dodatku do pięknej Helene.
Z murowanej stajni w kształcie wydłużonego barbakanu z murami obronnymi dolatuje zadowolone rżenie kilkunastu czystej krwi arabów ze słynnej hodowli w Janowie Podlaskim, sprowadzonych z dalekiej Polski wraz z personelem obsługującym i trenerami. Przywieziono nawet dwóch kucharzy ze słynnej warszawskiej restauracji „U Fukiera”, by sentymentalni Polacy nie tęsknili za swoją egzotyczną kuchnią narodową. Pryncypialnie nie uznają hamburgerów z keczupem na białej bułce, proszę sobie wyobrazić. A niby kulturalni.

środa, 17 września 2014

Aleksander Janowski- "Planeta ludzi" ...fragment z tomu "Opowieści niezwykłe"



- I masz te zdjęcia? – rzucił od progu szef biura bezpieczeństwa.
-Zobacz sam. Jakby kto ten samolot w locie wielkim butem kopnął – podsunął tamtemu przez stół cały plik.
Łysiejący brunet włożył okulary w czarnej oprawie i uważnie zaczął przeglądać zdjęcie po zdjęciu. W kolorze. Gwizdnął przeciągle na widok rozległego wgniecenia.
-Nigdy czegoś takiego nie oglądałem. Czy znane są podobne przypadki w historii lotnictwa?
-Owszem, kursanci wpadali na wieżę kontrolną, wysokie drzewa, budynki, słupy telegraficzne...Zawsze jednak w takich wypadkach byli świadkowie lub sami piloci dawali niezbędne wyjaśnienia. Jeśli przeżyli.
Podszedł do małej lodówki pod oknem, wyjął dwie ceramiczne butelki piwa.
- Albo dzikie ptactwo rozbijało się o poszycie samolotu...- brunet z aprobatą skinął głową, podważając kapsel.
-Tak jest. Ale nigdy nie było aż takiego wgięcia. Przecież to musiałby być ptak wielkości krowy. Niewielkiej. A takie stworzenia w naturze nie rosną, jak mawiał pewien słuchacz na jednym roku ze mną, w szkole policyjnej.
-Jasny gwint! Mamy problem – zgodził się partner unosząc napełnioną szklankę.

***

-Wieża...halo...wieża... Los Angeles? Wieża?... Tu rejs 1076...

-Słucham cię, 1076...

-Zgłaszam niestandardową sytuację...

-Czy zagraża życiu bądź bezpieczeństwu pasażerów?

-Nie sądzę...nie...nie wiem...

-Wyrażaj się jaśniej,1076...używaj zwrotów regulaminowych... – nalegał kontroler lotów.

-Nie ma ich w regulaminie...

-O co chodzi, 1076?

-Mam…tego… dziurę w podłodze... – wyjąkał pilot.

-Masz co? Powtórz, 1076...

-Dziurę... w podłodze kabiny...taki otwór... kwadratowy...

-Dobrze się czujesz, 1076? Daj mi drugiego pilota... – z troską w głosie poprosił kontroler.
-Jest zajęty... właśnie usiłuje zatkać tę dziurę, bo wieje... – tłumaczył dowódca statku powietrznego.
-W czym jest ta „dziura?” W toalecie? - głos z wyraźną nutką drwiny, z wieży.
-W naszej kabinie, tuż pod moimi nogami...otworzyła się sama. Widzę przez nią kawałek Kalifornii...muszę się zniżyć jeszcze bardziej, bo zimno jak cholera...proszę o pozwolenie na zejście na cztery tysiące stóp...- pewniejszym głosem meldował lotnik.
-1076, zastosuj się do obowiązujących procedur rozmowy... w razie porwania statku używaj słów przewidzianych regulaminem. Czy powstało zagrożenie terroryzmem? Czy chcesz powiedzieć, że nie możesz swobodnie rozmawiać? – odezwał się inny głos z wieży kontrolnej. Z nutą autorytetu.

-Ależ mogę...Kolega już zatkał dziurę poduszką i kocem...przestało wiać...Podchodzimy do lądowania.. za dwadzieścia minut...Kurs 230, proszę o pozwolenie na wejście na pas A-3...- pilot stał się uosobieniem profesjonalizmu i spokoju.
-Pozwalam...ląduj na A-3, bezpośrednio po nalocie na pas...Czekamy – wieża się wyłączyła.
Punktualnie o 16.43 czasu lokalnego Rejs 1076 Zachodnich Linii Lotniczych dotknął betonu lotniska, po którym pędziła z wyciem w jego kierunku karetka pogotowia psychiatrycznego.

poniedziałek, 15 września 2014

"Po drodze" fragment ebooka Aleksandra Janowskiego - "Spirala"


Podczas codziennej pogawędki z panem Aleksandem, doszliśmy do wniosku, że człowiek sam niewiele może zdziałać dla dobra naszej Planety,która jest bezmyślnie dewastowana. Wtedy Pan Janowski na potwierdzenie naszych zgodnych myśli przesłał i świetny urywek ze swojej książki.
I to jest piękna esencja naszych myśli:)))
Zapraszam :)



Po drodze „profesorek” szturchnął mnie koślawą piąstką w żebra:
-Nie martw się stary, swoją rozgwiazdę do oceanu wrzuciłeś…
Musiałem spojrzeć na niego jak przysłowiowe ciele na malowane wrota pałacowe, gdyż odezwał się z niedowierzaniem:
-Nie znasz tej przypowiastki?
Zamierzałem mu mocno i dosadnie odpowiedzieć, jakie historyjki znam, ale jakoś ogarnęła mnie naraz całkowita obojętność na wszystko i tylko przecząco pokiwałem głową.
Zaczął żywo gestykulować zaglądając mi w oczy.
-Po sztormie morze wyrzuciło na brzeg liczne żyjątka morskie. Młody wędkarz ze zdumieniem patrzy na staruszka, który nachyla się z trudem nad leżącą na mokrym piasku rozgwiazdą, po czym wrzuca ją do wody
-rozpoczął irytującym tonem niedzielnego kaznodziei telewizyjnego. Postanowiłem, że dam mu się wypowiedzieć. Nagadałem się już dziś ponad miarę.


-Proszę pana - zwraca się młody człowiek do starca - przecież i tak pan wszystkich tych stworzeń morzu nie przywróci…gdzie jest sens wrzucania tej jednej?
-Niech każdy wrzuci swoją, a uratujemy wszystkie- spokojnie odpowiada tamten. „Rozumiesz teraz?” - to już padło pytanie pod moim adresem.
-A jakże - zapewniłem entuzjastycznie. „Każdy musi wrzucić do oceanu swoją rozgwiazdę”. Kolega spoglądał na mnie z powątpiewaniem.




Ps.Jeszcze nie przeczytałam "Spirali", ale jestem pewna,że zrozumiał :)

Aleksander Janowski, fragment ebooka "Krzyż południa"

Otwierając masywne drzwi do kajuty zobaczyłem rozrzucone po dywanie kolorowe intymne części damskiej garderoby. Margaret zawsze tak postępuje, ilekroć biegnie pod prysznic. Potem dopiero wychodzi w czepku kąpielowym na głowie, ściśle owinięta ręcznikiem i zaczyna je zbierać z podłogi. A nie można od razu porządnie ułożyć na fotelu, na przykład? Widocznie nie. Z drugiej strony czekam tylko, kiedy jakiś projektant wnętrz wpadnie na pomysł wykorzystania podobnych motywów do ozdabiania ścian lub sufitów. Ja bym na takie widoki nie obraził się. A może wypromować taki awangardowy trend? Chwyci jak nic. Mam w ten sposób pomysł na niedzielny felieton. Lekki w treści i zabawny w formie. Naczelnemu się spodoba. Tylko, czy geje się nie obrażą, że to niby dyskryminacja?
Z przyjemnością uwolniłem się od marynarki i krawata. Krępujące są te więzy cywilizacyjne. Pomyśleć tylko, że kiedyś, jako młodszy redaktor miałem obowiązek nosić je od rana do nocy. Dodam nawet, że to lubiłem. Wydawały mi się niezbędnymi atrybutami świata biznesu i osiągniętego w nim sukcesu. Na szczęście człowiek wyrasta z podobnych przesądów i innych złudzeń.
Szum wody w łazience się nasilił. Jak ją znam, dziewczyna chłosta się na przemian strumieniami wrzącej i lodowatej wody, bo to ”dobrze działa na system nerwowy, a poza tym ujędrnia skórę tu i ówdzie. Musisz spróbować”. Owszem, kiedyś spróbowałem - to nie dla mnie. ”Bo zawsze przesadzasz, a trzeba stopniowo” - odreagowała na moje uwagi.
Pojawiła się w czerwonej framudze drzwi, otulona żółtym, frotowym ręcznikiem, zarumieniona i rozpromieniona. Zdjęła czepek, potrząsnęła głową uwalniając ciemnokasztanowe, lśniące, krótko obcięte włosy. Lubię takie fryzury odsłaniające delikatną kobiecą szyję i małe uszy.
- Gdybyś był systematyczny, dawno byś stosował prysznice przemienne temperaturowo i nie był już taki nerwowy i drażliwy - zaczęła rozwijać na sobie ręcznik, poczynając od góry.
- Nie, nie - uchyliła się, kiedy wyciągnąłem łapska w jej kierunku.” Za kwadrans rozpoczyna się pokaz mody letniej w błękitnym salonie. Elizabeth zarezerwowała dla nas pierwszy rząd. Poczekasz ze swoimi niewczesnymi zachciankami do zakończenia rewii. Zaostrzy ci się apetyt „- przymrużyła oko.
Westchnąłem, zdejmując z wieszaka jasne spodnie. Błękitna koszulka polo będzie do nich pasowała. Czarny krokodyli pasek kubański i czarne brazylijskie skórzane lauferki dopełnią obrazu.
- Dlaczego nie kupisz sobie markowego obuwia od Gucci? - Margaret starannie szczotkowała włosy. ”Stać cię przecież. Wyglądałbyś o wiele bardziej reprezentacyjnie”.
- Nie chcę wyglądać zuniformowany reprezentacyjnie - odparowałem. Jest to jeden z naszych stałych tematów konwersacji. Naprawdę tak uważam, jeśli chodzi o modę męską. Jeżeli importowane z Ameryki Południowej bezimienne obuwie z delikatnej skóry spełnia moje wymagania użytkowe i estetyczne a kosztuje przy tym trzykrotnie taniej od przereklamowanego snobistycznego wyrobu firmowego, to dlaczego mam nie nosić?
- Zapnij mi z tyłu - włożyła wymyślny czarny biustonosz i obróciła się tyłem. ”A ty co będziesz robił?”
- Pogramy ze Stevenem w kasynie - nie umiałem trafić z tym zapięciem, palce mi zesztywniały.
- Niezdara jesteś, jak każdy z was - zręcznie zapięła haftkę, czy jak to się zowie, z tyłu, jedną ręką, wyobraźcie sobie.
- Na prawdziwe pieniądze będziesz grał? - nie umiała ukryć zdziwienia. ”Naprawdę nie masz na co tracić?”
Roześmiałem się szczerze.
- Przecież nie zamierzam grać w ruletkę. To tylko na filmach hazardziści przegrywają fortuny. Od dawna już bawię się tylko w bakarata i Black Jacka. Takie gry dla przedszkolaków. Najwyżej można stracić parę tysięcy, jak ktoś naprawdę się uprze. Nie więcej. Chyba, że postrada rozum.
- Dla mnie go postradałeś, prawda? - spojrzała zalotnie, balansując na jednej nodze z pantoflem w ręku. Czy kobiety naprawdę muszą tak codziennie się upewniać? Poza tym, rozum dla kobiety chyba się traci, nie postrada? Postradywuje? Mniejsza o to.
- Absolutnie, na zawsze i nieodwołalnie - powiedziały moje usta, bez udziału rozumu. W odpowiedzi otrzymałem przekorny uśmiech.
- Którą bluzkę mam ubrać? - podsunęła mi trzy do wyboru.
- Niebieską - odpowiedziałem bez chwili wahania. ”Pasuje ci. Do ciałokształtu.”
- W takim razie biorą tę spódnicę - zdecydowała sama, wyciągając z szafy ściennej nieco przykrótkie skórzane, czarne cudo z szerokim czerwonym paskiem.
- Gucci? - spytałem niepewnie.
- Jesteś absolutny ignorant … autentyczna Prada - dumnie pokazała metkę po wewnętrznej stronie.
- „Diabeł ubiera się u Prady” - zacytowałem tytuł popularnego filmu z sympatyczną aktorką nieco podobną do Margaret, tylko trochę wyższą. Miała też pełniejsze usta. I głos niższy.
- Nie powiesz mi, że czytałeś też książkę? - zmrużyła ironicznie oczy, wyciągając z torebki kredkę do ust.
- Owszem i uważam, że jest gorsza od filmu. Miejscami w ogóle słaba.
- Dobry byłby z ciebie krytyk filmowy. Albo literacki. Może i zarobiłbyś więcej. Jestem prawie gotowa - pociągnęła lśniącą malinową pomadką po górnej wardze.
- A tego nie zapomniałaś włożyć? - wskazałem czarne figi na poręczy fotela.
- Na wieczór nie noszę. Nie wiesz?
Wyszliśmy z kajuty razem. Przy windzie rozdzieliliśmy się. Pocałowała mnie na pożegnanie w policzek, starając się nie zostawić śladu szminki.
- Przecież za godzinę widzimy się - miałem na końcu języka, ale się powstrzymałem. Kobiety są sentymentalne, taka jest ich natura i nie należy z tym walczyć.

niedziela, 14 września 2014

Jazda (fragment III ) autor Aleksander Janowski


Po miesiącu chyba odstawiłem wóz do warsztatu Kaza na planowany przegląd i wymianę oleju. Przyjął mnie zatrudniony u niego Meksykanin. Na pytanie o bossa odrzekł, że przed dwoma dniami poleciał do Polski na pogrzeb. Nie zwróciłem szczególnej uwagi na te słowa – w każdej rodzinie zdarzają się urodziny, śluby i zgony, więc sądziłem, że jest to typowa historia pokoleniowa. Musiał mieć rodziców w podeszłym wieku. Dopiero w trzy miesiące potem zaprzyjaźniony z Kazem komputerowiec opowiedział mi przedziwną historię, opisaną w dzielnicowej polskojęzycznej prasie Nowego Jorku.
Z uwagi na okres przedświąteczny i duże obciążenie pracą, Kaz nie był w stanie towarzyszyć swojej małżonce w jej weekendowej wyprawie.
Zabrała więc do kasyna przyjaciółkę. Panie przyjechały tam przed południem, pograły trochę na automatach. Stasia wygrała dwieście. Przyjaciółka szybciutko przegrała dwadzieścia dolarów i dała sobie z tym spokój, absolutnie nie wierząc w samą możliwość wygrania czegokolwiek.
-Ja też nie wierzę w te bajki...- odezwała się Joasia, któż by inny? Więc dobre serduszko Stasia podzieliła wygraną na połowę,
podprowadziła Janinę do jakiejś maszyny i kazała grać tylko na tej, a sama zaczęła się przechadzać wzdłuż długich rzędów zachęcająco migających światłami automatów.

-Czekała, aż któryś da jej znak? – to Margaret.

-Przemówi, - skorygowała Joasia. Któż by jeszcze?

Przegranie stu dolarów na automacie zabiera trochę więcej czasu, niż strata dwudziestu, jak wiecie zapewne. Po trzech kwadransach ubawiona koleżanka wepchnęła ostatni żeton do maszyny i w tym momencie usłyszała ogłuszające dzwonienie, jak gdyby tony monet spadały na metalową podłogę. Ktoś wygrał? Na pewno nie ona. Cały ten rwetes dolatywał z rogu sali. Ludzie patrzyli w tamtym kierunku, już ktoś biegł z kwiatami, pędził fotograf ze statywem i aparatem. I naraz wysoki kobiecy krzyk przeciął ten wesoły zgiełk. Jakieś złe przeczucie popchnęło Janinę w tamtym kierunku. Dobiegła, przecisnęła się przez grupkę gapiów.
Na czerwonym dywanie, w powodzi żółtych miedzianych żetonów leżała nieruchomo bosonoga Stasia w swojej jasnobłękitnej sukni w żółte łąkowe kwiaty. Klapki i torebka ze skóry poniewierały się obok. Przybiegł ktoś w białym kitlu, przyłożył jej dłoń do szyi. ”Nosze, już” – wydawał rozkazy. Zemdlałą wynieśli z sali. Janina pobiegnie za nimi. ”Jestem rodziną „ - wołała. Pozwolili jej wsiąść z nimi do karetki, pędzącej na sygnale do pobliskiego szpitala. Tam po dwóch godzinach została poinformowana, iż pacjentka zmarła nie odzyskując przytomności.
Przeprowadzona na żądanie Kaza sekcja zwłok nie wykazała żadnych nieprawidłowości sercowych, wykluczyła udar czy wylew krwi do mózgu. Nie wiadomo, co spowodowało nagły zgon. Wynajęty potem prywatny detektyw zainteresował się opisem dwóch niebieskich plamek na szyi zmarłej. Słyszał kiedyś o podobnym przypadku i gorączkowo usiłował sobie przypomnieć, gdzie to było i kiedy. Już wie, ten tramwajarz, przy naprawie trakcji, w ubiegłym roku. Porażony prądem, przy wyłączonej sieci. Zagadka do dziś nierozwiązana.
Dodatkowe dochodzenie, we współpracy z detektywami kasynowymi oraz pracownikami technicznymi pozwoliło ustalić, iż poprzedniego dnia dwójka młokosów musiała postawić ogromny plastikowy kubek z koka-kolą na obudowie automatu. Po wygraniu kilku dolarów szczeniaki wpadli w euforię, waląc maszynę pięściami i wywracając kubek z płynem. Kola dostała się do środka. Coś zaczęło we wnętrzu maszyny dymić. Przestraszona dziatwa zwiała do sali obok. Wezwany technik, zgodnie z instrukcją, odłączył automat, by dokonać naprawy w przerwie na sprzątanie sali, od północy do szóstej rano następnego dnia.
Mając dostęp do automatu, stwierdził, że musi poczekać na otwarcie magazynu z częściami zamiennymi, gdyż dwa kable doprowadzające wymagają wymiany. Osłonił maszynę parawanem z napisem W REPERACJI. NIE UŻYWAC i poszedł do innej pracy. Wróci tu o dziewiątej rano, jeśli nie zostanie skierowany na inny odcinek. Nie wrócił – majster posłał go do pilnych robót w innym miejscu.

-No dobrze, ale co się właściwie, wydarzyło? - nie wytrzymał John.

-Coś, co nie miało prawa się wydarzyć i wydarzyć się nie powinno. Dalej już są tylko pytania bez odpowiedzi i same hipotezy.
Pierwsze - jak to się stało, że wyłączony automat pracował? Możliwe jest, że koka kola, działając na zasadzie kwasu solnego, przeżarła jakąś otoczkę i zwarła jakieś druty – maszyna „ożyła”.
Drugie - jak to się stało, że automat wyrzucił z siebie trzy razy więcej żetonów do wypłaty, niż normalnie? Brak na to pytanie rozsądnej odpowiedzi, ponieważ w magazynku żetonowym mieści się tylko standardowa ich liczba.
-Wieje grozą. Czy maszyna zwabiła tam tę kobietą? Celowo? To jakiś dreszczowiec - nie wytrzymała Margaret.
Trzecie, – jeśli wyładowanie elektryczne było powodem zgonu naszej biednej Stasi, jak to się mogło stać? – zapytałem tonem nauczyciela mającego do czynienia z wyjątkowo tępą klasą.

Klasa milczała, starannie unikając mojego wzroku. Jak dzieci.

-Tenże prywatny detektyw spekuluje, że warstwa miedzianych żetonów
–a więc idealnych przewodników elektryczności - wysypując się na podłogę, musiała się zetknąć z ogolonym przewodem gdzieś w automacie...
-... a biedna Stasia nastąpiła na nie bosą stopą...i została porażona prądem... – z miną prymuski wpadła mi w słowo Joasia, naturalnie.
-Istotnie, albowiem była tylko w klapkach na bosą nogę – przecież to lato...biedaczka...
-Ale skąd tyle żetonów w tym automacie? Gdyby była normalna ilość, kobieta by żyła...- nie wytrzymał John.
-Że akurat ta maszyna musiała do niej przemówić? – załamała ręce Margaret.
-Wyłączona... – dodała Joasia.

Jest o czym pomyśleć. Niesamowita historia. Horror w ogóle, jak się dobrze zastanowić. Zgroza...
-Hitchcock – wymądrzyła się Joasia.

sobota, 13 września 2014

Jazda ( fragment II ) z nieograniczonych zasobów wyobraźni Aleksandra Janowskiego :)

- Słuchaj – przemówił niewyraźnie John z pełną buzią.” Nie dokończyłeś nam tego opowiadania o tej żonie twojego znajomego. I tych automatach do gry. Co ona w końcu z nimi zrobiła? Potrzaskała ze złości, że przegrała tyle mężowskiej forsy?”
O, nie – pomyślałem. Nawet słuchać nie potraficie. Sami sobie opowiadajcie. Niedoczekanie wasze. Tego waszego kretyńskiego radia słuchajcie.
- Prosimy, Piotrze. Bardzo – dołączają się panienki. Przymilnie tak.

Ku swemu ogromnemu zdumieniu, usłyszałem swój własny głos: ” No więc żona tego mechanika zatrzymała się, uważnie przyjrzała jednej z maszyn, podeszła niej. Wyjęła z rulonu pojedynczy żeton, wrzuciła w szczelinę automatu, pociągnęła za dźwignię. „Szybko jej to pójdzie” - pomyślałem.” Najdalej dziesięć minut i będzie spłukana. Będziemy mogli wracać do domu. Podrzucę ich swoim wozem, oczywiście.”
I w tym momencie usłyszałem coś jak syrenę strażacką, jakieś dzwonienie i ogłuszający brzęk całej kaskady miedzianych żetonów sypiących się do dolnego otworu automatu. Szaleńczo zamigotały stroboskopowe światła, zamarliśmy wszyscy z wrażenia, chłonąc to urzekające widowisko. Ludzie dokoła zaczęli nagle śmiać się, klaskać i gratulować szczęśliwej wygranej. Znalazł się szybko kasynowy fotograf z fleszem, przyleciał ktoś z zarządu i też składał gratulacje.
A żetony ciągle się sypały, taka Niagara lśniących krążków.
Zarumieniona i zmieszana Stasia odpowiadała w swojej pociesznej angielszczyźnie na pytania reportera lokalnej gazetki. Po przeliczeniu wygranej okazało się, że tych żetonów nazbierało się na okrągłą sumkę ośmiuset dolarów. Całkiem, całkiem.
Zadowoleni z wygranej, Kaz z żoną zaprosili mnie na kolację, tam, na miejscu, w kasynie. Pozwoliłem sobie, jako kierowca, wypić kielich szampana, nie więcej. Oczywiście, wypadało zapytać jak długo madame Kazowa gra na automatach i z jakim skutkiem, co też uczyniłem.
Odpowiedział małżonek w jej imieniu, widocznie taki był między nimi podział ról, że owszem, niedawno, jakieś pół roku zaledwie. Jeśli chodzi o skutek, to jak miałem okazję się przekonać, summa summarum, jest na dużym plusie. Widząc mój pytający wzrok, wyjaśnił, że małżonka przestaje grać, jeżeli widzi, że „dziś nie jest jej dzień” i „maszyna się na nią pogniewała” i dlatego straty są niewielkie. Wtedy odchodzi od automatu i idą razem oglądać występy lub na egzotyczną kolację.
Najbardziej lubią owoce morza.

- A czy wypada spytać, czy chociaż koszta wyjazdu wam się zwracają? Przy tych cenach paliwa i żywności?
- Średnia wygrana to około czterystu dolarów za seans – wyjaśniła sama bohaterka wieczoru.” Wie pan, zaraz po przyjeździe do Ameryki mieliśmy dość ciężko. Kaz był za pomocnika w innym warsztacie, nie na swoim. Jeszcze wtedy nie pracowałam i szukałam jakiegoś dobrego zajęcia. Wpadaliśmy tu praktycznie każdego weekendu. Lepsze to niż sprzątanie apartamentów za grosze po kilkanaście godzin u kogoś, kto nie szanuje w tobie człowieka. Rozumie pan, kogo mam na myśli?”
- Oczywiście - zapewniłem, skwapliwie, nie mając pojęcia, o kogo chodzi, ale to mi się nie wydawało w tej chwili ważne.
- A obecnie czynimy to wyłącznie dla przyjemności – oświadczyła z miłym uśmiechem. Kaz tak dobrze zarabia. Dzięki panu, między innymi. Jaka ona jest sympatyczna.
- Przepraszam, jeżeli mogę...tu obecny pani małżonek, – którego bardzo szanuję – był uprzejmy zasugerować, iż ma pani wysoce oryginalną metodę typowania wygrywającego automatu...Wiem, że istnieje rachunek prawdopodobieństwa. Wiem też, że niektórzy potrafią godzinami stać za plecami innych graczy, obserwując i zapisując układy ciągów obrazkowych na ekranie maszyny, by po odejściu takiego gracza zająć jego miejsce i wygrać...ewentualnie...
- Owszem, widziałam takich dziwaków tkwiących przy maszynach całą wieczność...nie zauważyłam natomiast, by wygrywali więcej niż kilkadziesiąt żetonów, czyli grosze jednak...
- Jak więc można wytłumaczyć pani fenomen i czy można się tego nauczyć? – obróciłem się do niej.
Kelner wtaczał właśnie na salę stolik serwisowy z potężnymi płatami różowego królewskiego łososia, obłożonymi przeróżnym barwnym zielskiem. Uczta dla oczu. Sałatki warzywne i owocowe. Kolorowe soki w karafkach. Lubię takie skromne wieczerze.

piątek, 12 września 2014

"Jazda"... Aleksander Janowski w kolejnej odsłonie:)

Dziwi mnie zawsze podróż samochodem po Stanach. Za wyjątkiem długich pasów wybrzeża oceanicznego, po obu stronach, oraz przy południowej granicy z Meksykiem, ten kraj jest w środku właściwie pusty. Tak jest. Bezludny. Niezamieszkały. Niezasiedlony. Ciągle jeszcze.
Nawet teraz – odjechaliśmy od takiego nawet nie Nowego Jorku, tylko niewielkiego New Haven, gdzie tubylcy klepią te swoje atomowe submaryny, i po godzinie napotykamy „głusz” jak w ruskim dowcipie mojego mechanika. Niepłoszone sarny pasą się tuż przy asfalcie nawet nie podnosząc łba znad skubanej trawy, kiedy je mijamy na dobrej szybkości. Ignorują nas.
W tylnym lusterku widzę na milowej prostej samotną ciężarówkę.
Pnie się mozolnie na kolejną przełęcz. Przed nami ryczy na niskim biegu benzynowóz – i tyle. Nikogusieńko na szosie. Można pocisnąć i sto trzydzieści mil na godzinę, tylko szkoda forsy. Droga, cholera, ona jest. Benzyna, to znaczy. Więc się tak huśtasz z górki na górkę i zaczynasz z tego wszystkiego miewać różne myśli. Na przykład, że za chwilę wyskoczy zza krzaków taki jeden czerwonoskóry z łukiem i strzałami, bo to przecież są ich dawne tereny.
A czy byłyście, dziewczyny, kiedykolwiek w tym nowym indiańskim kasynie? – zagaduję dla podtrzymania gasnącej konwersacji. Z tą konwersacją to jest znów nawiązanie do innego ruskiego dowcipu Kaza, ale ponieważ tam dalej jest kilka niecenzuralnych wyrazów, więc się z nim nie wychylam. Nie będę przy damach powtarzał. Johnowi jak kiedyś opowiedziałem, to czkawki dostał ze śmiechu.
- Nie, ja tylko w Atlantic City... dwie godziny jazdy od Nowego Jorku – zaszczebiotała nagle Marga. Właśnie z Alberto - głosik jej zadrżał ze wzruszenia, ale się opanowała.

-I wygrałaś coś? – zainteresowała się Joasia.

-On najpierw wygrał w bakarata dwa tysiaki, a potem trzy stracił. Wyjął na miejscu z banku piątaka i chciał iść się odegrać, ale mu na szczęście kolega wytłumaczył, że to beznadziejna sprawa...
-Nikt z kasynem jeszcze na dobre nie wygrał – bezapelacyjnie obwieścił John. Możesz chwilowo coś uszczknąć, jak ci pozwolą - byś się bardziej napalił -, ale na dłuższą metę stracisz...

-No to muszę wam coś opowiedzieć, jeśli panie potrafią przez dłuższą chwilę pomilczeć – obróciłem się w kierunku tylnego siedzenia. Joasia zrobiła obrażoną minę.
-Jak wiecie, tym samochodem opiekuje się Kaz. Kiedy jeszcze byłem młodszy i głupszy, często jeździłem po kasynach. Dla rozrywki. I spotkałem kiedyś jego z żoną, przypadkiem. Przyjechali ze swoją wycieczką autobusową do wspomnianego indiańskiego kasyna w Foxwood. Tam jest więcej ”jednorękich bandytów”, niż u miliardera Trumpa w słynnym „ Cezarze.”

-Byłam tam. Z rodzicami – radośnie przypomniała o sobie Joasia.

-Ty teraz mówisz, czy ja?

-No dobrze, tym razem ty...- łaskawie mi pozwoliła.

-Więc spotkałem ich tam. Dokładniej mówiąc, Kaz siedział w barze i popijał to strasznie mocne polskie piwo. Okazało się, że przepuścił na kilku automatach stówkę w ciągu kilkunastu minut i czekał teraz spokojnie na swoją Stasię, by razem wrócić autobusem do domu z resztą wycieczki.

-A gdzie żona? – przywitałem się z nim.

-Wybiera maszynę do gry.

-Co wybiera? Wygląd? Kolor? - zaśmiałem się.

-Żeby! Ty jak grasz na nich, to, co robisz? – pyta Kaz.

-Nie gram już od dawna. To jest zabawa dla dzieci i kobiet - powiadam.
„Czasem się jeszcze bawię w ruletkę, jak teraz. Na drobne. Ale jak grałem na maszynach, to podchodziłem do dwóch naraz, jeśli były akurat wolne, wrzucałem żetony... tak długo, aż ich zabrakło i...szedłem z chłopakami na piwo albo na plażę. Potem jechaliśmy do domu. Raz wygrałem chyba pięćdziesiąt baksów, parę razy po dwadzieścia, ale potem i tak wszystko poszło. To dziecinada. Automaty są ustawiane tak, abyś za dużo nie wygrał.”

-No właśnie, zachowywałeś się jak normalny człowiek.

-A niby jak jeszcze można?

-Poczekaj, dokończę piwo...

Po kilku minutach przeszliśmy do ogromnej hali w kształcie wigwamu, ozdobionej indiańskimi motywami, pełnej włóczni, totemów i tomahawków, z której dolatywał nieustanny metaliczny brzęk, jaki wydają obracające się trybiki setek maszyn do gry. Stonowane, różnokolorowe światła tworzyły przytulny nastrój. Miękkie dywany tłumiły kroki.
Z daleka ujrzeliśmy Stasię. Przechadzała się wolno między rzędami podświetlonych maszyn, mrugających na fioletowo, niebiesko, żółto i czerwono, obsadzonych przez wysuszone staruszki w brylantach i zgraje wrzeszczących dzieciaków, mamusie z niemowlętami na ręku, młodych ludzi w wieku studenckim i stanie wskazującym na osuszenie kilku butelek wodnistego Budweisera.

-Dlaczego małżonka nie gra? – zwróciłem się do Kaza.

-Czeka, aż maszyna do niej przemówi.

Pomyślałem, że się przesłyszałem. Spojrzałem na niego, czy nie żartuje. Nie, był całkiem poważny. Ach, to na pewno jeden z tych przejawów tajemniczej duszy słowiańskiej. I tak tego nie zrozumiem. Udałem więc, że mu wierzę. Fajny chłop i dobry fachowiec – po co mam go urazić?

Tymczasem Stasia zatrzymała się przy jednej z maszyn.

-Nie słuchasz, Joasiu? – pytam widząc, że utknęła nosek w jakiejś książce z zakrwawionym nożem i złotymi monetami na błyszczącej okładce. Autor – niejaki Aleksander Janikowski.
-Mam wysoce podzielną uwagę - odburknęło dziewczę, nie odrywając wzroku od tekstu.
-No i o czym to jest, jeśli uważasz, że jest ciekawsze od mojego opowiadania? – starałem się być spokojny, odnotowując jednocześnie w myślach, że muszę Johna za nią obsztorcować. Koniecznie.
-O, pasjonujące. Taka jedna lezba mieszka z gejem, co już nie daje sobie w żyłę, ale nie może zdjąć z prochów swojej słodkiej nieletniej córci z pierwszego małżeństwa, która pozostaje na utrzymaniu kultowego reżysera - pedofila, szefa gangu małoletnich prostytutek, co szantażują jednego prominentnego biznesmena, powiązanego z partią aktualnie będącą na topie, a premier tamtejszego rządu sypia z półtuzinem posłów do parlamentu europejskiego, zarażonych syfem i tryprem...- zachłystywała się Joasia.


-No to rzeczywiście pasjonujące - stwierdziłem z udawanym entuzjazmem, pod adresem Johna.
-Prawda? – zgodziła się Joasia. Możesz kontynuować, Piotrze.

W życiu tej zakręconej nigdzie więcej nie zabiorę, choćby mnie John błagał na kolanach – postanawiam twardo. Nigdy.

czwartek, 11 września 2014

Aleksander Janowski - Mikro

Aleksander Janowski dzisiaj w nieco innej odsłonie...czy na pewno?

W wysokiej sali o ścianach z białego marmuru barokowy zegar na kominku dyskretnie wydzwonił godzinę dziewiątą. W otwartych drzwiach ukazał się średniego wzrostu tęgawy brunet o oliwkowej cerze, posiwiałej czuprynie i zmęczonym spojrzeniu. Ciemny garnitur, kontrastujący z białą koszulą, wyglądał tak jakby jego właściciel spędził noc na służbowej kanapce w gabinecie.
Siedzący przy długim, dębowym stole mężczyźni w granatowych mundurach policyjnych wstali, pochylając z szacunkiem głowy. Prefekt spojrzał przelotnie na usłużnie podsuniętą mu przez sekretarza teczkę z papierami, odsunął ją na bok niecierpliwym gestem. Rozpoczął dobrze postawionym głosem nawykłym do wydawania poleceń:

- Dziękuję panom za stawienie się na moje wezwanie. Ubolewam, że stało się to w trybie tak nagłym. Za chwilę panowie zrozumieją powody tej decyzji.

Serdecznie witam zebranych w imieniu Pana Premiera oraz Ministra Administracji Wewnętrznej, którzy zechcieli przysłać na nasze spotkanie swoich przedstawicieli – kontynuował.

Nadzwyczajne okoliczności, proszę panów, wymagają nadzwyczajnych środków. Nie muszę was przekonywać o roli turystyki w naszym pięknym kraju. Mimo potężnego przemysłu ciężkiego i prężnego rolnictwa, wpływy z turystyki zagranicznej pozostają największym źródłem dochodów w budżecie państwa. Niemała jest w tym nasza zasługa, jako że potrafiliśmy zapewnić naszym drogim gościom sprzyjające i bezpieczne warunki do wydawania pieniędzy.” Zadowolony turysta wielokrotny – oto jest nasz cel „ - cytuję słowa pana Premiera, które mają stanowić dla nas wskazówkę do działania.
Pan Minister, z kolei, był uprzejmy dobitnie zwrócić moją uwagę na zatrważający fakt, że wpływy z turystyki za ostatni kwartał ubiegłego roku spadły aż o całe trzy procent. Jest to dzwon alarmowy. Nie może stać się dzwonem pogrzebowym. Nie wolno nam w żaden sposób dopuścić do utrwalenia się tej deprymującej tendencji.
Po godnym pożałowania zaginięciu małej Brytyjki Madelaine, co stwierdzam z należytym smutkiem, tysiące rezerwacji w hotelach i motelach nadmorskich zostało skasowanych w ostatniej chwili. Prasa nie szczędzi nam niezasłużonej krytyki, niepotrzebnie podsycając panikarskie nastroje wśród turystów. Restauratorzy i hotelarze codziennie ponoszą niepowetowane straty, moi panowie. Budżety miast się kurczą. Przypomnę, że w dużej części jesteście opłacani z tych właśnie pieniędzy. Oczywiście, wykryjemy sprawców i przywrócimy takpotrzebny spokój. Pan Premier w to nie wątpi. Nie możemy zawieść jego zaufania.
Mamy informacje ze sprawdzonych źródeł, że Brytyjczycy – najliczniejsza grupa naszych gości - masowo przerzucają się na nowe kraje Unii Europejskiej. Chorwacja, Czechy, a ostatnio nawet Polska z tym ich pięknym miastem... Jak mu tam?..Krakowem – usłużnie podpowiedział asystent – reklamuje się jako gościnne i w pełni bezpieczne państwo turystyki rodzinnej. Bezpieczeństwo – oto jest hasło dnia dzisiejszego. Bezpieczeństwo naszych drogich gości musi być zapewnione.

Wypił łyk kawy z porcelanowej filiżanki z herbem miasta.
- Ratunek leży w waszym ręku, panowie. To wy musicie przywrócić utracone przejściowo zaufanie do naszego przemysłu turystycznego, naszych pięknych plaż, hoteli, moteli i pensjonatów, ich znakomitej, fachowej i przyjaznej obsługi. Dzieci obcokrajowców nie mogą znikać bez śladu. W tym sensie, że nie mogą w ogóle znikać. Taka jest wola Pana Premiera i polecenie służbowe Pana Ministra.

Zgodnie z ich sugestią, powołuję niniejszym Radę Nadzwyczajną do Spraw Turystyki. Jesteście panowie jej członkami. Na czele tego organu postawiono znanego wam wszystkim komisarza Daniela Alejandro.
Oczekuje się, że przedstawi jutro rano stosowne wnioski i propozycje działania. Czy są pytania? Nie widzę. Dziękuję panom za uwagę. Oddaję głos panu komisarzowi. Wprowadzi was w niezbędne szczegóły.
Dziękuje za uwagę.
Wstał i miarowym krokiem zawodowego żołnierza opuścił pomieszczenie, w towarzystwie asystenta.

***

Komisarz Alejandro musiał być uprzedzony o tej zaszczytnej decyzji, gdyż ani jednym gestem czy mrugnięciem powiek nie zdradził swego zaskoczenia. Podobnie – czterej pozostali. Byli przecież tymi, kogo się przywołuje w chwili nagłej potrzeby. ”Strażakami”, w ich własnym żargonie. Przyzwyczaili się do tego swoistego zaszczytu w ciągu długich lat służby. Na swój sposób, byli z tego wątpliwego wyróżnienia nawet dumni. No cóż, najlepiej - w końcu - znają sytuację na powierzonym im terenie. Najwidoczniej władze w stolicy nie radzą sobie z powstałą sytuacją, skoro zwracają się o pomoc.
Zwierzchnicy policji z Costa del Parasol, Vista Mar, Concha Vieja i Monte del Oro. To do ich małych kurortów ciągnęły przed wszystkim
rzesze bladolicych i bladoudych Angielek z takimiż mężami i pociechami. Panie spędzały zazwyczaj czas przy basenie, czytając, popijając kawę lub rozmawiając, powierzając dzieci fachowej opiece guwernantek lub niań. Ich małżonkowie zwykle siedzieli przy brydżu lub przyklejali się do ekranów telewizyjnych w czasie, kiedy słynny Real czy Barcelona dawały brutalną lekcję futbolu tym zadufanym w sobie Wyspiarzom. Statystyki wykazywały niezwykły wzrost konsumpcji piwa w takim okresie, co też było dobre dla lokalnego biznesu. A teraz krzywa stromo spada, jak mawia jeden z podwładnych, w cywilu były księgowy.
Nie, większych kłopotów z Brytyjczykami nie było. Skądże znowu. To znaczy, nie wychodziły poza zwykłe ramy drobnych wykroczeń w stanie wskazującym na przegraną potyczkę z cierpkimi miejscowymi winami. Opatrzność, czuwająca widocznie dotychczas nad komisarzami, kierowała poważne sprawy typu morderstwa, wymuszanie, fałszerstwa czy znaczne partie narkotyków do większych skupisk ludzkich, gdzie policja jest lepiej wyposażona do walki z tymi plagami.
Po porwaniu jednak małej Brytyjki Madelaine z moteliku w sennej nadmorskiej wioseczce, co roztrąbiła naraz cała prasa światowa, sytuacja zmieniła się krańcowo. Wszechwidzące oczy samego Pana Premiera i Pana Ministra jak potężne reflektory zwróciły się w kierunku lokalnej służby mundurowej. Już lepiej było by, gdyby naraz niebiosa się rozstąpiły i wielki palec pogroził im stamtąd oskarżycielsko. Skutki byłyby łagodniejsze, zapewne. Gniew Boży przemija przecież. I jest sprawiedliwy.

Z tymi przybyszami zawsze jest kłopot. Nie pilnują swego potomstwa, a potem zwalają winę na biedny – dosłownie – lokalny posterunek w składzie jeden komisarz, jego zastępca i dwóch policjantów. Jeden, dwa, trzy. I wszystko. Koniec. Na końcu tego szeregu już nikt nie stoi.
Prawdę mówiąc, nie było dotychczas potrzeby w liczniejszej obsadzie policyjnej. Zaginiony w tłumie malec odnajdywał sie śpiący pogodnie za piaskownicą ze swoim psem, zagubiony portfel leżał nietknięty przy stoliku pod kontuarem, miejscowa piękność zwracała nadmiar gotówki wyciągniętej z kieszeni jakiegoś podpitego Johna Browna i wszystko wracało do sennej normy. Dało się żyć.
I naraz – tuzin piorunów z jasnego nieba. Natychmiast. Niezwłocznie. Już. Postawić wszystkich na nogi. Przetrząsnąć. Przeszukać. Przeczesać. Zmobilizować wszystkie zasoby. Jakie, pytam? Wykryć. Nie dyskutować, wykonać. Zapobiec. Zameldować. Biegiem.
- Mamy, proszę panów, do naszej dyspozycji wszystkie niezbędne środki. To znaczy, mamy obiecane. Mamy mieć. Wszystko, co będziemy uważali za niezbędne. Zdaniem Pana prefekta, mogą to być helikoptery, czołgi, grupa antyterrorystyczna, komandosi, łodzie pościgowe, specjalne
środki łączności. A propos, łącznikiem między nami a Centralą będzie kapitan Torrero - skinął głową w stronę szczupłego, krótko ostrzyżonego, opalonego młodego człowieka w dżinsach i koszulce trykotowej z napisem LOVE siedzącego skromnie w tylnym rzędzie pod olejnym portretem króla w złoconych ramach. Młodzieniec uśmiechnął się przyjaźnie. Szczery uśmiech wilka - odnotowali dla siebie.
W drodze ze stolicy mieliśmy z kapitanem okazję przedyskutować kilka spraw praktycznych, mających bezpośredni związek z powierzonym nam zadaniem. Sądzę, że wszyscy się zgodzimy ze stwierdzeniem, iż niezależnie od przyczyn samego zjawiska porywania nieletnich, co do których opinie się różnią – obszary poszukiwań należy sprowadzić do kręgów związanych z pornografią dziecięcą i pedofilią z jednej strony... - zawiesił głos, popił wody ze szklaneczki...- a czymś znacznie poważniejszym, naszym zdaniem... Wszystkie oczy nagle utkwiły w jego twarzy:” mianowicie...handlem narządami dziecięcymi..”.
Powszechne zdumienie graniczące z niedowierzaniem, prawie fizycznie odczuwalne, odmalowało się na wszystkich twarzach.
- Niestety, – kontynuował komisarz Alejandro – my, zawodowcy mamy do czynienia wyłącznie z mroczną stroną natury ludzkiej. Zaczyna mi się czasami wydawać, iż nie ma ona żadnych ograniczeń w tym względzie. Ale to jest tylko dygresja.
Otrzymałem również zalecenie, by nie zaprzątać sobie głowy działaniami na dużą skalę. Od tego jest stolica. Władze stołeczne i wielkie ośrodki municypalne mają swoje znaczne możliwości, zarówno ludzkie, jaki i finansowe. Oni tam mają obecnie niezbitą pewność, że przestępcy – poza nielicznymi wyjątkami, naturalnie – będą się koncentrować na przypadkach łatwiejszych, na mniejszych ośrodkach, mających otwarty charakter, takich rodzinnych pensjonacikach o rustykalnej atmosferze. Czyli, na naszym terenie.
Proszę, więc panów o przemyślenie sytuacji i przedstawienie mi indywidualnych wniosków na piśmie, dziś jeszcze, powiedzmy, o dziesiątej wieczorem. Jutro rano mam zameldować się u Pana Prefekta z konkretnym planem działania. Nie zatrzymuję panów dłużej.”

Fragment opowiadania MIKRO, jako części składowej “Opowieści niezwykłych”. Ebook wydany w Psychopskoku.

środa, 10 września 2014

"W głąb lawendowych uliczek"- Klaudia Kopiasz

Klaudia wprowadziła mnie w świat niezwykłej,niepopularnej dziś wrażliwości na piękno opisu. Jej książka pozwala poczuć smak i zapach. Przesiąknięta jest barwami, aromatami, melodią. Miłość pozostawia swoje ślady na wszystkim,na każdym szczególe architektury, wystroju, natury,jednak nie jest absolutnie miłością zachłanną i absorbującą. Raczej uwalnia nas, niż zagarnia dla siebie. Nie jest też miłością zazdrosną, gdyż daje się poznać i umiłować każdemu, kto potrafi patrzeć, czuć i jak to Klaudia pięknie napisała, potrafi być dziecinie ufny w swoich poszukiwaniach.
Jeśli ktoś szuka literatury akcji, to nie trafił...pomimo ciekawego wątku poruszania się cudzym szlakiem, najważniejsze i dominujące są opisy piękna Francji, jej klimatu, aromatu i kuchni, a także czarodziejską różdżką umiłowania piękna dotknięte są Włochy.
Kiedy zaczynałam czytać książkę, wydawało mi się, że nasycam się, a zaraz potem czuję przesyt wszelkich opisów, jednak wtedy postanowiłam zmienić podejście i przestałam książkę czytać, a zaczęłam z nią odpoczywać, dając sobie czas na wyobrażanie tych zakątków, tawerenek, smakowałam potrawy, przypominając sobie aromaty poszczególnych ziół i szukałam w umyśle pasujących melodii... i wtedy zaczynałam płynąć uliczkami razem z Autorką i jej delikatną opowieścią.
Mogę zatem śmiało powiedzieć, że z przyjemnością odpłynęłam razem z Klaudią, jej lazurem i lawendą :)

Demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego- "Neurode"

Dzisiaj kochani Czytelnicy nieco poważniej, ale oczywiście z nutą historycznego chichotu:)


Siedzieli przy kawie i koniaku w tak zwanym saloniku myśliwskim. Liczne trofea na ścianach świadczyły o zamiłowaniu i sukcesach gospodarza na tym polu. Szczególnie imponująco wyglądał spreparowany łeb dzika-olbrzyma o zastraszających szablach, zwisający tuż nad kominkiem.
- Z czego pan go powalił?
- Z belgijskiego sztucera z lunetą, z zasadzki. Na komorę. Padł jak długi.
- Znakomita sztuka. Rzekłbym, bezkonkurencyjna. Nie wiem, czy sam Goering ma podobną na rozkładzie.
- O, jemu to na pewno pod samą lufę podprowadzają.
Gość nagle się uśmiechnął.
- A propos, opowiem panu historyjkę z mojego polowania na cietrzewie w Polsce, w tej ich Puszczy Białowieskiej. Miejscowy gauleiter dowiedział się od moich ludzi, że jazda konna i polowanie to moje pasje i naturalnie nie omieszkał zaprosić na swoje rewiry.
- Jakże by inaczej. Prosit!
Major chętnie przystał na propozycję.
- Więc wyjeżdżamy jeszcze przed świtem. Mgła, pamiętam, wisi jak mleko, tuż nad ziemią. Zadaję sobie pytanie w duchu, do czego mam strzelać przy tej widoczności, a raczej jej braku? W końcu głośno wyrażam swoje wątpliwości. Mój gospodarz jednak pozostaje niezrażony, ciągle w dobrym humorze, powtarza, że sukces zapewniony i jego ludzie już z wieczora wypatrzyły parę dorodnych głuszców. A poza tym ptactwa o tej porze roku tam jest na zabój. I właśnie tam Hermann, na polowaniu z polskim ministrem spraw zagranicznych, zdobył przed wojną nagrodę ich Klubu Myśliwskiego za wspaniałe poroże kozła-dwulatka.
- Widziałem te zdjęcia w „Beobachterze”. Marszałek na nim pręży się dumny jak gdyby zestrzelił brytyjskiego myśliwca, co najmniej. Na pewno się dziwił, jak Polakom się udało naprowadzić takiego zwierzaka pod jego lufę.
- No nie, strzelcem to on jest dobrym. Nagonka się postarała. Na pewno dobrze im zapłacili.
- Nie dziwię się. Taka szycha.
Przyjezdny pochyleniem głowy wyraził zgodę.
- W każdym razie dojeżdżamy na miejsce. Ciemno jak diabli. Cała świta ze strzelbami już czeka. Pies rwie się ze smyczy. Widzę, że gauleiter nie przesadził. Organizacja wzorowa. Zaczyna powoli świtać. Po kilku minutach wychodzimy ostrożnie na stanowiska. Przy mnie sam gospodarz polowania i starszy leśniczy, z miejscowych. Też zapewnia, po niemiecku, że ptactwa jest mnóstwo i że na pewno będę zadowolony. Dziwi mnie trochę ta nadmierna pewność, ale jestem tu gościem i miejscowi lepiej przecież znają swoje włości.
Słyszę naraz łopot skrzydeł i na tle jaśniejącego nieba miga w oddaleniu, zupełnie z boku, sylwetka ciężkiego ptaka niezdarnie zrywającego się do lotu. Zaskoczony walę z obu luf i zdaję sobie sprawę, że nie poprowadziłem broni z należytym wyprzedzeniem. Pudło, niestety. Dziura w porannym powietrzu. Wstyd po prostu. Leśniczy patrzy na mnie z zażenowaniem. Gaulieter nadrabia miną.”Będą następne” – szepce głośno.
Jak na zawołanie słychać głośny łomot w gęstwienie i po chwili nad zagajnikiem wzlatuje w niebo ciemny kształt. Walę na wzlot. Z obu luf. Śrutem. Ptak leci dalej. Znów pudło?
Słyszymy raptem jakiś łoskot i ciężkie uderzenie o ziemię. trafiony. Okrzyki radości. Gauleiter ściska mi rękę. Leśniczy z szacunkiem zdejmuje czapkę i też gratuluje wspaniałego strzału.
Idziemy do rzadkiego zagajnika. Na ziemi pod sosenkami widzę ciemny kształt. Schylam się. W świetle rodzącego się poranka widzę...płócienny worek. Otwieram...
- Nie powie pan, że...?
- Tak jest. Ogromny, czarny cietrzew, z barwnymi piórami ogona...okazowy taki.
- Ha – ha – ha...a to dobre...ha –ha...co za kawał...
- Zachowuję całkowitą powagę. Spoglądam na gauleitera. Na leśniczego. Milczą obaj, czerwoni jak buraki. Mija długa chwila. I naraz wszyscy troje, nie zmawiając się wybuchamy niepohamowanym śmiechem, z klepaniem się po ramionach, trzymaniem się za brzuchy i łzami w oczach.
Leśniczy odkręca manierkę z jakąś puszczańską nalewką na kilkunastu ziołach - jak zapewnia - nalewa do metalowego kieliszka i wyciąga w moją stronę. Biorę wbrew ostrzegawczemu spojrzeniu gospodarza polowania. Płyn jest mocny i wonny, coś jak nasz likier jaegermeister. Wszyscy trzej pijemy, ciągle krztusząc się i kaszląc ze śmiechu. Było to najweselsze polowanie w moim życiu. Gauleiter promieniał.
- Kazali chłopu rzucić ptaka jak posłyszy strzał? Tylko nie uprzedzili, że trzeba go najpierw wyjąć z worka? - brunet aż poczerwieniał ze śmiechu.
- Zgadł pan. Poprosiłem by tamtego doprowadzono. Wystraszony chłopina jak wszyscy diabli. Nic nie rozumiał, dlaczego dostał kielich nalewki i dziesięć marek od uśmiechniętego cywila, przed którym wszyscy wojskowi stawali na baczność.
- Przednia historia. Pozwoli pan, że opowiem ją w swoim kręgu.
- Naturalnie. Na pewno i tak zaliczą ją do tradycyjnych bajek myśliwskich.
Gość naraz spoważniał. Wyprostował się w fotelu.
- Wracając do celu naszego spotkania. Otóż, chcę by pan wiedział, Festung Breslau nie utrzyma się dłużej niż kilka tygodni. Przewaga bolszewików na tym kierunku jest miażdżąca. Fuehrer już w sierpniu ubiegłego roku stwierdził podczas prywatnej rozmowy w Wolfschantze, że pod względem wojskowym wojna jest przegrana. Pozostaje nam tylko liczyć na wybuch konfliktu zbrojnego między Rosjanami a ich zachodnimi aliantami. Będziemy spowalniać ofensywę sowiecką, jednocześnie usiłując nawiązać kontakty z Amerykanami i zawrzeć z nimi pokój separatystyczny. Brytyjczycy osamotnieni nie zechcą walczyć i też powinni na nasze warunki przystać. Nie wiemy, co stanie się z tymi tu terenami. Obawiam się, że zajmą je Rosjanie.
- A jeśli nam się nie uda porozumieć z Zachodem? Co wtedy?
-Będziemy musieli zatroszczyć się o przyszłość Niemiec i swoją własną. Stosowne kroki zostały już podjęte. Czy ma pan tu jeszcze jeńców brytyjskich?
Starszy z dwóch mężczyzn zamyślił się na chwilę.
-Kilku z nich zginęło w tej okropnej katastrofie górniczej przed czterema laty, ale mamy ich jeszcze trochę...
-Czy to naprawdę był przypadek?
- Absolutnie. Ponad 150 naszych górników straciło wtedy życie. Miejscowa kopalnia dostarcza najwyższej, jakości węgiel koksujący na potrzeby przemysłu Rzeszy. Niestety, pokłady są niskie, uniemożliwiające praktycznie większa mechanizację, do tego przesycone dwutlenkiem węgla...
-Tym szampańskim gazem? Co to ma wspólnego, przepraszam...
-Też tak na początku myślałem. Czy wyobraża pan sobie skutki gwałtownego otwarcia pod ziemią tytanicznej butelki szampana o długości kilku kilometrów? I ten sprężony gaz pod ogromnym ciśnieniem gwałtownie wyrywający się na zewnątrz?j
Major się żachnął.
-Mój Boże! I ci biedacy tam byli?
-Tak jest. Gwałtowny wyrzut gazu o sile tsunami pogrzebał wszystko i wszystkich pod tysiącami ton węgla i kamienia. Piekielne siły.
- Nie dało się zapobiec?
-Niestety. Podejrzewamy, że w trosce o maksymalny urobek węgla na potrzeby naszych stalowni przekroczono gdzieś przepisy bezpieczeństwa, chociaż w końcu mogło zagrać naraz kilka czynników...jak to w życiu...Natura jest nieprzewidywalna.
Major zdecydowanym gestem odmówił następnego kieliszka koniaku.
-Dobrze, będę potrzebował kilkunastu jeńców. Mają ukryć we wskazanym przez pana miejscu na dole kopalni ładunek specjalny, który będzie dostarczony ciężarówkami jutro w nocy.
- Czy muszę znać naturę tego ładunku?
-W ogólnych zarysach, by zdał sobie pan sprawę z jego znaczenia. Słyszał pan o Wunderwaffe, niewątpliwie?
-A jakże! Te pociski V-1 i V-2, co miały zmieść Londyn z powierzchni ziemi. Fuehrer gada o tym co tydzień.
-Widzi pan, w pewnym sensie, podobna broń naprawdę istnieje. To znaczy, są jej plany i rysunki techniczne. Na dopracowanie jej i zastosowanie praktyczne w szerokiej skali nie mamy już czasu. Musimy z tym poczekać. Nie może ona wpaść w ręce Rosjan. Ukryjemy to wszystko do lepszych czasów, dla dobra Niemiec.


“Neurode” z tomiku OPOWIEśCI NIEZWYKŁE wydane przez Psychoskokskok w formie ebooka.

wtorek, 9 września 2014

Książka " Odnaleźć siebie" Dariusza Krzywdzińskiego już opuściła drukarnię!


Powieść Dariusza Krzywdzińskiego jest pierwszą książką, której osobiście nadałam numer ISBN i dbałam o prawidłowy przebieg procesu wydawniczego.
Mam nadzieję, że Autor zachowa w pamięci same dobre wrażenia ze współpracy i jego piękna powieść znajdzie wiernych czytelników:)
Ja już jestem na tej liście, a za mną widzę ogonek kolejnych czytelników:)
Gratuluję Panu w imieniu swoim i wydawnictwa... i niech się czyta !

Demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego - NAJMNIEJSZE ZŁO

Dziś na wieczór smakowity kąsek,absolutnie słodki Jan w szponach ... :)



- Z łapanki mnie wzięli, panie redaktor...
- Ale co pan opowiadasz? Łapanek już dawno nie ma. Niemcy są teraz naszymi dozgonnymi przyjaciółmi …
- Do czyjego zgonu, przepraszam?
- Nie żartuj pan z polityki naszego umiłowanego rządu…Berlin to obecnie nasz najlepszy, odwieczny sojusznik i całkowicie dobrowolnie tam pielgrzymujemy…
- Ale to nasze…
- Co, nasze?
- Nasze panienki mnie usidliły… przywiślańskie…od naszych pól i lasów.
- To jaka to łapanka?
- No bo idę sobie ulicą Premierowską…
- Wiem, ta nowa, na przedmieściu, wąska i pokręcona…
- Idę sobie jak jakie panisko, panie redaktor, a tu z FIATA UNO wyskakują takie dwie…malolaty, ale dobrze cieleśnie ukształtowane…
- Panie Janie, żonaty pan i z wnukiem…
- To ja tak wizualnie…jak pan redaktor powiada, kiedy zezuje na sąsiadkę z klatki…
-Skądże, panie Janie. Jestem tylko dobrze wychowany. Ukłoniłem się jej z samego rana. I co z tą obławą…łapanką, to znaczy?
-I podfruwają, wie pan, i taka wyższa, z piegami, szczerzy ząbki i powiada, że robię na nich takie inteligentne wrażenie…
- Kha…kha…he…he…
- Czy pan wie, panie, redaktor, że pana zachowanie graniczy z chamstwem?
-Przepraszam, panie Janie…ha…ha.. , ale właśnie przypomniałem sobie śmieszny dowcip o teściowej…opowiem panu potem. Przepraszam najmocniej. I co te panienki?
- I wtedy niższa mówi, że mam udzielić odpowiedzi na ankietę o preferansach opinii publicznej…
- Preferencjach chyba?
- Niech panu będzie… Mam odpowiedzieć im na trzy pytania. Łatwe. I czy się zgadzam?
- I co?
- To się zgodziłem, bo wyglądały na tym zadu… tego… odludziu na zdepse…zdespe…
- Zdesperowane?
- No właśnie i się ucieszyły, że się im nawinąłem.
- Dżentelmen pan jest.
- Ja się nie obrażam, panie redaktorze.
- No dobrze. I co?
- I wyciągają takie trzy karty kolorowe…jak do gry w oczko.
- Wiem. As, dama, król?
- Nie. Ciekawsze - na jednej sam pan premier osobiście, na drugiej biała, wypasiona fura BMW 750 premium…
- O tak?
- Na trzeciej dożywotni abonent do Opery…ha…ha…
- Abonament.
- Czepliwy pan redaktor dziś. Mam dalej opowiadać, czy nie?
- Naturalnie. I pan, oczywiście, bez namysłu wybrał prem…
- Tak jest. Premium BMW! Cacko, nie wózek.
- Hm…
- I panienkom też się tak buzie wydłużyły, jak panu redaktoremu…
- Naprawdę?
- I ta lepiej wyposażona tak ciężko westchnęła, potem przemogła się, uśmiechnęła słodko i zaproponowała kolejny trzy karty… i żebym wybrał jedną…
- I co tym razem na nich było?
- Też pan premier, potem wakacje na Krecie i na ostatniej bilet na kolejne mistrzostwa świata w piłce nożnej w Paragwaju.
- Też prosty wybór. Nie wahałbym się wskazując na pa…
- Absolutnie. Paragwaj podobno jest piękny. Wybrałem bez namysłu. Widzę, że z redaktora to prawdziwy kibic piłkarski.
- Hm… trochę grałem w ping ponga…kiedyś. Ale nie o to chodzi. I co te ankieterki?
- Kto? Aaaa… te siks…te …wywiadowczynie?
- One.
- Jednej prawie na płacz się zebrało…Widać od razu, że niezamężna…O takie głupstwo…
- A druga powiedziała, że do trzech razy sztuka?
- Jasnowidz z pana redaktora, czy co? Tak właśnie powiedziała. I mrugnęła do mnie. I pokazuje ostatnie trzy karty.
- A na nich co?
- Najtrudniejszy wybór tym razem – podmalowany pan premier, diabeł z rogami i straszne babsko z wąsami i napisem u dołu TESCIOWA.
-Ale heca!
- Powiadam panu, panie redaktor. Nie było łatwo.
-I co tym razem pan wybrał? Jestem bardziej, niż pewien, że…
- Teściowom, panie redaktor. Teściowom.
- Teściową?
- No przecież gorsza od diabła nie jest, prawda?
- Mówi pan? I co urocze panienki na to?
- Ta pierwsza aż zzieleniała i zasyczała tak do tej chudszej:” Facet jest zboczek, z kompleksem edypsko - frojdowskim.” Odwróciły się na pięcie i fru… już ich nie było. Tylko spalinami uliczkę zasmrodziły.
- Takie rzeczy!
- Ano takie. Niech mi teraz pan redaktor łaskawie detalicznie wytłumaczy, jako ten uczony, od czego właściwie te przemiłe panienki mnie wyzwały…i czy to jest bardzo obraźliwe.
- Nnno…nie…nie powiedziałbym, żeby od razu wyzwały…
- Tylko co?
- Raczej wyraziły, wie pan, niejaki podziw…powiedzmy…, że musi pan tak bardzo lubić Wielce Szanowną Mamusię swojej szanownej małżonki, że nawet we snach ją widuje…czasem, zgodnie z teorią takiego jednego psychoanalityka…Freud się nazywał.
- Co pan powiesz? Zgadły, czarownice jedne. Wczoraj nad ranem mi się mamuśka przyśniła. Jeszcze ciarki przechodzą na samo wspomnienie i zimny pot oblewa, jak sobie przypomnę.
- Widzisz pan. Nauka to potęga.
- To może po piwku, panie redaktor?

Aleksander Janowski - wielokrotnie schwytany w sidła literatury Pisarz, pozwany przed oblicze bloga za wywoływanie domowego rechotu wieczorną porą,zabierając tym samym pracę i przywileje pobliskim kumkom i kumakom:)))

poniedziałek, 8 września 2014

Demokracja do poduszki wg Aleksandra Janowskiego - PETYCJA

Nasz drogi pisarz Aleksander Janowski przesłał nam kolejne opowiadanie:)


- Tak dalej być nie może, panie redaktor. Trzeba z tym bezwarunkowo skończyć. Gieniuchna mi już drugi dzień na głowę wchodzi.
- O czym to pan, Drogi panie Janie?
- Pan nie udaje niewiniątka, panie redaktor. Wszystkie chłopy z kamienicy przez pana cierpią.
- Ależ naprawdę nie rozumiem.
- Zaraz pan zrozumiesz. Ja tu przychodzę do pana z petycją, panie redaktorze, od całego męskiego kontyngentu naszej kamienicy…. Nawet ten bezpłciowiec się zgodził z drugiego piętra, co to tego…kumasz pan?
- Nie, nie kumam, drogi panie Janie.
- Przecież panu tłumaczę jak komu nieuczonemu, nie owijając w …
- Bawełnę.
-Jaką bawełnę? Co pan …tekstylny jakiś. Przychodzę jako upoważniony przez naszą dzielną kamieniczną załogę, by wyrazić zdecydowany protest…
- Mówił pan o petycji.
- Tak, to Ziutek z drugiej klatki podpowiedział, bo inaczej pan redaktor nie załapie, jak mu po ludzku mówić…
- I gdzie jest ta petycja?
- Tu, w głowie…i zaraz ją panu opowiem. Nie owijając w powijaki.
- Myślałem, że na piśmie…skoro petycja.
- Ziutek mnie już uprzedził, że przeuczone ludzie, jak pan redaktor, to inaczej pojmują i wszystko nazywają nie po normalnemu i by z redaktorem nie dać się zbić z tropu…
- No dobrze, dobrze. Słucham.
- Poczekaj pan. Ja muszę od początku. Jak to było?
- Czekam.
- Już mam - „Nasz zdrowy, męski kolektyw tu z tego miejsca chciałby solidarnie przekazać panu redaktoremu…
…”rowi” chyba…
- Cicho! Ja lepiej wiem, co mam mówić…. Zapomniałem…muszę od początku…
-Trudno, dawaj pan.
- I tego…”zdrowy kolektyw….jak było dalej?
-…z tego miejsca chciałby solidarnie przekazać…
- Panu redaktoremu nasz zdecydowany protest przeciwko traktowaniu przez niego swojej przedstawicielki żeńskiej populacji zamieszkałej pod adresem ulica Ciemna 34 A, mieszkania 10C.” Ot co. I masz pan zaprzestać.
- Ale, ale? Co zaprzestać?
- No właśnie, Uprzedzał mnie Ziutek, że pan redaktor nijak nie ryje. Mam jeszcze raz od początku?
- Nie, nie, nie. Nie ma potrzeby. Co panowie mają na myśli z tym „traktowaniem swojej przedstawicielki żeńskiej populacji”? Bełkot jakiś. Czego niby mam zaprzestać?
- Pan obrażasz, panie redaktor, Miśka spod budki z piwem. Charakterny jest i wybuchowy. Jak się dowie, że pan go krytykujesz, to…
- Aleś z całym szacunkiem, panie Janie, tylko naprawdę nie rozumiem…
- Czego tu jest nie rozumieć? Wyraźnie przecież po polskiemu mówię…
- O kim?
- O pani redaktorowej przecież.
- O niej?
- A jakże…”swojej przedstawicielki” powiedziałem. Z kim pan redaktor zamieszkiwujesz? No?
- Aaaaaaaaaaaaaa… To mówże pan tak.
- No, dotarło nareszcie.
- Dotarło… przyznaję. Ale o jakim traktowaniu pan mówi? Niby źle traktuję swoją małżonkę?
- Tego nie powiedziałem, panie redaktor. Skądże.
- Mówicie panowie o niewłaściwym traktowaniu.
- O, i w tym tkwi to sedno , które tak panu redaktoremu umyka.
- Dalej nie rozumiem.
- Dobrze…zacznę z daleka. Wy, uczone, naprawdę nie rozumiecie ludzkiej mowy.
- Zacznij że pan wreszcie…konkretnie.
- Otóż jak moja zaszła wczoraj do sklepu osiedlowego, by kupić nabiału, pieczywa, wędlinki i piwko dla mnie…
- I co?
- Zaczęło kropić… leciutko tak, a potem lunęło…
- I co?
- A to że żeńska populacja osiedlowa zgromadziła się poza kasami przy wyjściu i czekała, aż przestanie padać, by sobie fryzur za kilkadziesiąt złotych nie popsuć…Sobota przecież była i paniusie odstawiły się przedwieczorowo…
- I co?
- A co one robią jak nie mają co robić?
- Robią na drutach?
- Gdzie? W sklepie?
- To co robią?
- Gadają, panie redaktor…Gadają. Wszystkie…jedna przez drugą…Naraz. I się tym nie męczą.
- Ha…ha…ha…A niech sobie pogadają. Mamy wolność słowa. Konstytucyjnie zagwarantowaną.
- Owszem, mamy. Tylko zależy jakiego słowa. Pani redaktorowej, na przykład.
- A co ona takiego mogła powiedzieć.
- Moja słyszała własnousznie, że tak powiem… I sąsiadka od stolarza, co mieszka na ukos w korytarzu. Stolarzowa natychmiast przekazała hydraulikowej, a tamta uczycielce od podstawówki, tej z nogami do pachy, a tamta szybciutko…
- No dobra! Ale co?
- Właśnie. „ Taki dobry jest mój mąż…nachwalić się nie mogę „ – tak powiadała pani redaktorowa.
- Naprawdę? Miło mi.
- Ale nam, nam, panie redaktor, wcale nie jest?
- Komu nam? I dlaczego?
- Nam, reszcie chłopów z całego bloku. Bo pańska szanowna połowica, zamiast słuchać, co moja Gienia jako kobieta z dwudziestoletnim stażem doradzi, to nadal szczebiotała jak ta…nakręcona.
- Ależ nie widzę powodu do niepokoju, panie Janie. Małżonka moja po prostu na swój sposób wyraziła uznanie dla…
- Tak? Nie widzi pan? No to więcej powiem…Zacytuję, że tak powiem. „ …taki kochany... taki kochany – powiada o panu redaktorze - wybiegłam tylko do fryzjera, wracam po trzech godzinach…”
- Istotnie, to jej zabrało trochę czasu…manikiur, pedikiur, maseczki, masaż…
- …a w domu ładnie uprzątnięte, firanki uprane, podłogi wyfroterowane…- powiada cała rozanielona
- …bo mi się nudziło trochę, a w telewizji znów premier przemawiał.
- Poczeka pan -” Obiad ugotowany - nadaje - pranie zrobione, obrusy wykrochmalone, haleczki i majteczki wyprasowane…”
- Zdążyłem w trzy godziny!
- Otóż to! Mamy tego po czubki uszów dość.
- To co ja mam z tym wspólnego?
- Pan to spowodowałeś!!!
- Ależ to są nasze całkiem prywatne sprawy, panie Janie!
- Jakie prywatne, skoro nasze kobity nam na głowę wchodzą, byśmy brali przykład z pana redaktora!
- Ze mnie?
- Pan nie udaje niewiniątka! Pan nakaże swojej piękności, panie redaktor, by przestała ….jak to Ziutek mówił?…Mam tu gdzieś zapisane…O, jest „ by przestała deprawować nasze kobiety…ze skutkiem natychmiastowym i zakłócać spokój społeczny na zajmowanym odcinku społecznego zamieszkania”. Rozumie pan? Może pan te żonine biustonosze prasować, jeżeli już pana naprawdę zmusza, ale niechże to będzie wasza tajemnica małżeńska. Inaczej nasze kobity nam żyć nie dadzą i się pobuntują. Mam dalej na wycieraczce spać? Tego pan chcesz?
- Hm… No nie, skądże. A może na piwko, panie Janie? Pogadamy sobie przyjemnie i szczerze jak prawdziwi mężczyźni.
- Wreszcie pan mówisz jak człowiek. Dobry z pana kompan, mimo że redaktor.
- A co to pan dźwigasz w tej torbie, panie Janie?
- Eee… drobiazg. Włoszczyzny trochę na zupę. Ugotuję zanim Gieniuchna z pracy wróci. Posprzątać też zdążę. Obiecałem.


Aleksander Janowski...twórca najnowszej powieści " Sandy"

...............................

ciiiii....
tylko policzek szelest czyni
muskając jedwab poszewki..
ciii....

Stołpce

Jakiś czas temu miałam przyjemność poznać się z panem Aleksandrem Janowskim.Nasze rozmowy oczywiście dotyczyły literatury w szerokim znaczeniu,ale poruszyliśmy również temat wydanych przez pana Aleksandra książek. Znałam wszystkie tytuły, czytałam recenzje,ale osobiście nie przeczytałam żadnej książki.Nie z przekory,czy niechęci do czytania,tylko ja nie lubię czytać kryminałów, przemoc jest dla mnie nie do przyjęcia i nie zamierzam kołatać sobie nią głowy w celach rekreacyjnych.Nie zraziło to pana Aleksandra,a wręcz przeciwnie...przesłał mi do przeczytania piękną historię, nigdzie jeszcze nie publikowaną i nie wydaną w żadnym wydawnictwie.

"Stołpce" to historia chłopaka, któremu przyszło urodzić się pod koniec wojny na Białorusi w polskiej rodzinie. Piękna historia rozwoju intelektualnego, samozaparcia,radości z życia,a jednocześnie świetny dokument o tamtych czasach. Polska Ludowa z jej kolorami i odcieniami,obraz niewyszukany,a jakże pociągający,bo pozwalający nam zobaczyć Polskę oczami młodego intelektualisty,ambitnego,rozumnego i całkiem zdrowo myślącego. Styl i kultura pisarska pana Aleksandra zachęciła mnie do zakupu jego książek i zamierzam je sobie wszystkie przeczytać. W sprzedaży są już dwie części: "Tłumacz - reportaż z życia" I i " Reportaż z życia" II.
Miła nowina...Biografia Pana Aleksandra doczeka się niebawem kontynuacji w części trzeciej :)))
Tak to jest, z każdego podwórka inny snop światła bije,a wszystkie rozjaśniają naszą historię:)

OPADANIE

Spadam w dół... Powoli... świadomie regulując prędkość.
Mam czas rozejrzeć się dookoła.
Mijam drwiny i kpinę pseudo przyjaciół.
Uśmiechają się nieszczerze, wystawiając zębiska
gotowe pokąsać.
Zahaczam o tak zwaną troskę....
Nie żebym miała coś przeciwko zatroskaniu (matka troszczy się o dziecko) , ale jest mi to zbyteczne.
Spadam...
I co.... w trosce o moje pośladki ktoś rozłoży siatkę na dole?
Lecę sobie i myślę o tym co na górze...
O ambicjach , planach , marzeniach...
Wiele tego było. Zrywy następowały w dość systematycznych odstępach.Serce wyrywało się z piersi gotowe do wyższych celów....... umysł spał... i spał.... i spał...
Fajnie tak sobie lecieć w ciemną pustkę.
Nic nie boli , nikt nie przeszkadza.
Tylko delikatny szum w uszach nuci zapomnianą melodię.
Jakieś tchnienie budzi nostalgię za młodością,
może nawet za marzeniami. Ale przemija.
Widocznie przecięły się nasze drogi gdzieś w czasoprzestrzeni...
Znowu jestem spokojna..
Spadam sobie delikatnie, zwiększając prędkość.
Szum w uszach miesza się z szumem fal , z trzepotaniem
ptasich skrzydeł w parku, z " Franią" która w monotonii
swych obrotów posiadała moc wyciszenia i uśpienia małej dziewczynki, wtulonej w kupkę prania, w zaparowanej łazience.
To szum wspomnień o przeszłości.
Dobra ona była, ale przeminęła...
Zamykam oczy....
Przemijam...