piątek, 12 września 2014

"Jazda"... Aleksander Janowski w kolejnej odsłonie:)

Dziwi mnie zawsze podróż samochodem po Stanach. Za wyjątkiem długich pasów wybrzeża oceanicznego, po obu stronach, oraz przy południowej granicy z Meksykiem, ten kraj jest w środku właściwie pusty. Tak jest. Bezludny. Niezamieszkały. Niezasiedlony. Ciągle jeszcze.
Nawet teraz – odjechaliśmy od takiego nawet nie Nowego Jorku, tylko niewielkiego New Haven, gdzie tubylcy klepią te swoje atomowe submaryny, i po godzinie napotykamy „głusz” jak w ruskim dowcipie mojego mechanika. Niepłoszone sarny pasą się tuż przy asfalcie nawet nie podnosząc łba znad skubanej trawy, kiedy je mijamy na dobrej szybkości. Ignorują nas.
W tylnym lusterku widzę na milowej prostej samotną ciężarówkę.
Pnie się mozolnie na kolejną przełęcz. Przed nami ryczy na niskim biegu benzynowóz – i tyle. Nikogusieńko na szosie. Można pocisnąć i sto trzydzieści mil na godzinę, tylko szkoda forsy. Droga, cholera, ona jest. Benzyna, to znaczy. Więc się tak huśtasz z górki na górkę i zaczynasz z tego wszystkiego miewać różne myśli. Na przykład, że za chwilę wyskoczy zza krzaków taki jeden czerwonoskóry z łukiem i strzałami, bo to przecież są ich dawne tereny.
A czy byłyście, dziewczyny, kiedykolwiek w tym nowym indiańskim kasynie? – zagaduję dla podtrzymania gasnącej konwersacji. Z tą konwersacją to jest znów nawiązanie do innego ruskiego dowcipu Kaza, ale ponieważ tam dalej jest kilka niecenzuralnych wyrazów, więc się z nim nie wychylam. Nie będę przy damach powtarzał. Johnowi jak kiedyś opowiedziałem, to czkawki dostał ze śmiechu.
- Nie, ja tylko w Atlantic City... dwie godziny jazdy od Nowego Jorku – zaszczebiotała nagle Marga. Właśnie z Alberto - głosik jej zadrżał ze wzruszenia, ale się opanowała.

-I wygrałaś coś? – zainteresowała się Joasia.

-On najpierw wygrał w bakarata dwa tysiaki, a potem trzy stracił. Wyjął na miejscu z banku piątaka i chciał iść się odegrać, ale mu na szczęście kolega wytłumaczył, że to beznadziejna sprawa...
-Nikt z kasynem jeszcze na dobre nie wygrał – bezapelacyjnie obwieścił John. Możesz chwilowo coś uszczknąć, jak ci pozwolą - byś się bardziej napalił -, ale na dłuższą metę stracisz...

-No to muszę wam coś opowiedzieć, jeśli panie potrafią przez dłuższą chwilę pomilczeć – obróciłem się w kierunku tylnego siedzenia. Joasia zrobiła obrażoną minę.
-Jak wiecie, tym samochodem opiekuje się Kaz. Kiedy jeszcze byłem młodszy i głupszy, często jeździłem po kasynach. Dla rozrywki. I spotkałem kiedyś jego z żoną, przypadkiem. Przyjechali ze swoją wycieczką autobusową do wspomnianego indiańskiego kasyna w Foxwood. Tam jest więcej ”jednorękich bandytów”, niż u miliardera Trumpa w słynnym „ Cezarze.”

-Byłam tam. Z rodzicami – radośnie przypomniała o sobie Joasia.

-Ty teraz mówisz, czy ja?

-No dobrze, tym razem ty...- łaskawie mi pozwoliła.

-Więc spotkałem ich tam. Dokładniej mówiąc, Kaz siedział w barze i popijał to strasznie mocne polskie piwo. Okazało się, że przepuścił na kilku automatach stówkę w ciągu kilkunastu minut i czekał teraz spokojnie na swoją Stasię, by razem wrócić autobusem do domu z resztą wycieczki.

-A gdzie żona? – przywitałem się z nim.

-Wybiera maszynę do gry.

-Co wybiera? Wygląd? Kolor? - zaśmiałem się.

-Żeby! Ty jak grasz na nich, to, co robisz? – pyta Kaz.

-Nie gram już od dawna. To jest zabawa dla dzieci i kobiet - powiadam.
„Czasem się jeszcze bawię w ruletkę, jak teraz. Na drobne. Ale jak grałem na maszynach, to podchodziłem do dwóch naraz, jeśli były akurat wolne, wrzucałem żetony... tak długo, aż ich zabrakło i...szedłem z chłopakami na piwo albo na plażę. Potem jechaliśmy do domu. Raz wygrałem chyba pięćdziesiąt baksów, parę razy po dwadzieścia, ale potem i tak wszystko poszło. To dziecinada. Automaty są ustawiane tak, abyś za dużo nie wygrał.”

-No właśnie, zachowywałeś się jak normalny człowiek.

-A niby jak jeszcze można?

-Poczekaj, dokończę piwo...

Po kilku minutach przeszliśmy do ogromnej hali w kształcie wigwamu, ozdobionej indiańskimi motywami, pełnej włóczni, totemów i tomahawków, z której dolatywał nieustanny metaliczny brzęk, jaki wydają obracające się trybiki setek maszyn do gry. Stonowane, różnokolorowe światła tworzyły przytulny nastrój. Miękkie dywany tłumiły kroki.
Z daleka ujrzeliśmy Stasię. Przechadzała się wolno między rzędami podświetlonych maszyn, mrugających na fioletowo, niebiesko, żółto i czerwono, obsadzonych przez wysuszone staruszki w brylantach i zgraje wrzeszczących dzieciaków, mamusie z niemowlętami na ręku, młodych ludzi w wieku studenckim i stanie wskazującym na osuszenie kilku butelek wodnistego Budweisera.

-Dlaczego małżonka nie gra? – zwróciłem się do Kaza.

-Czeka, aż maszyna do niej przemówi.

Pomyślałem, że się przesłyszałem. Spojrzałem na niego, czy nie żartuje. Nie, był całkiem poważny. Ach, to na pewno jeden z tych przejawów tajemniczej duszy słowiańskiej. I tak tego nie zrozumiem. Udałem więc, że mu wierzę. Fajny chłop i dobry fachowiec – po co mam go urazić?

Tymczasem Stasia zatrzymała się przy jednej z maszyn.

-Nie słuchasz, Joasiu? – pytam widząc, że utknęła nosek w jakiejś książce z zakrwawionym nożem i złotymi monetami na błyszczącej okładce. Autor – niejaki Aleksander Janikowski.
-Mam wysoce podzielną uwagę - odburknęło dziewczę, nie odrywając wzroku od tekstu.
-No i o czym to jest, jeśli uważasz, że jest ciekawsze od mojego opowiadania? – starałem się być spokojny, odnotowując jednocześnie w myślach, że muszę Johna za nią obsztorcować. Koniecznie.
-O, pasjonujące. Taka jedna lezba mieszka z gejem, co już nie daje sobie w żyłę, ale nie może zdjąć z prochów swojej słodkiej nieletniej córci z pierwszego małżeństwa, która pozostaje na utrzymaniu kultowego reżysera - pedofila, szefa gangu małoletnich prostytutek, co szantażują jednego prominentnego biznesmena, powiązanego z partią aktualnie będącą na topie, a premier tamtejszego rządu sypia z półtuzinem posłów do parlamentu europejskiego, zarażonych syfem i tryprem...- zachłystywała się Joasia.


-No to rzeczywiście pasjonujące - stwierdziłem z udawanym entuzjazmem, pod adresem Johna.
-Prawda? – zgodziła się Joasia. Możesz kontynuować, Piotrze.

W życiu tej zakręconej nigdzie więcej nie zabiorę, choćby mnie John błagał na kolanach – postanawiam twardo. Nigdy.

Brak komentarzy:

...............................

ciiiii....
tylko policzek szelest czyni
muskając jedwab poszewki..
ciii....

Stołpce

Jakiś czas temu miałam przyjemność poznać się z panem Aleksandrem Janowskim.Nasze rozmowy oczywiście dotyczyły literatury w szerokim znaczeniu,ale poruszyliśmy również temat wydanych przez pana Aleksandra książek. Znałam wszystkie tytuły, czytałam recenzje,ale osobiście nie przeczytałam żadnej książki.Nie z przekory,czy niechęci do czytania,tylko ja nie lubię czytać kryminałów, przemoc jest dla mnie nie do przyjęcia i nie zamierzam kołatać sobie nią głowy w celach rekreacyjnych.Nie zraziło to pana Aleksandra,a wręcz przeciwnie...przesłał mi do przeczytania piękną historię, nigdzie jeszcze nie publikowaną i nie wydaną w żadnym wydawnictwie.

"Stołpce" to historia chłopaka, któremu przyszło urodzić się pod koniec wojny na Białorusi w polskiej rodzinie. Piękna historia rozwoju intelektualnego, samozaparcia,radości z życia,a jednocześnie świetny dokument o tamtych czasach. Polska Ludowa z jej kolorami i odcieniami,obraz niewyszukany,a jakże pociągający,bo pozwalający nam zobaczyć Polskę oczami młodego intelektualisty,ambitnego,rozumnego i całkiem zdrowo myślącego. Styl i kultura pisarska pana Aleksandra zachęciła mnie do zakupu jego książek i zamierzam je sobie wszystkie przeczytać. W sprzedaży są już dwie części: "Tłumacz - reportaż z życia" I i " Reportaż z życia" II.
Miła nowina...Biografia Pana Aleksandra doczeka się niebawem kontynuacji w części trzeciej :)))
Tak to jest, z każdego podwórka inny snop światła bije,a wszystkie rozjaśniają naszą historię:)

OPADANIE

Spadam w dół... Powoli... świadomie regulując prędkość.
Mam czas rozejrzeć się dookoła.
Mijam drwiny i kpinę pseudo przyjaciół.
Uśmiechają się nieszczerze, wystawiając zębiska
gotowe pokąsać.
Zahaczam o tak zwaną troskę....
Nie żebym miała coś przeciwko zatroskaniu (matka troszczy się o dziecko) , ale jest mi to zbyteczne.
Spadam...
I co.... w trosce o moje pośladki ktoś rozłoży siatkę na dole?
Lecę sobie i myślę o tym co na górze...
O ambicjach , planach , marzeniach...
Wiele tego było. Zrywy następowały w dość systematycznych odstępach.Serce wyrywało się z piersi gotowe do wyższych celów....... umysł spał... i spał.... i spał...
Fajnie tak sobie lecieć w ciemną pustkę.
Nic nie boli , nikt nie przeszkadza.
Tylko delikatny szum w uszach nuci zapomnianą melodię.
Jakieś tchnienie budzi nostalgię za młodością,
może nawet za marzeniami. Ale przemija.
Widocznie przecięły się nasze drogi gdzieś w czasoprzestrzeni...
Znowu jestem spokojna..
Spadam sobie delikatnie, zwiększając prędkość.
Szum w uszach miesza się z szumem fal , z trzepotaniem
ptasich skrzydeł w parku, z " Franią" która w monotonii
swych obrotów posiadała moc wyciszenia i uśpienia małej dziewczynki, wtulonej w kupkę prania, w zaparowanej łazience.
To szum wspomnień o przeszłości.
Dobra ona była, ale przeminęła...
Zamykam oczy....
Przemijam...